To nie Viktor Orbán, ale Vucić powinien być idolem polskich władz. Bo to on opanował – jak nikt inny – sztukę lawirowania pomiędzy własnym interesem, układaniem sobie relacji z Zachodem i racją stanu. Z polskiego punktu widzenia Serbia stoi bowiem na głowie. Co tydzień odbywają się tam głośne protesty przeciw autorytaryzmowi prawicowego populisty Vucicia. Ale Europa ich nie wspiera, bo ten właśnie autorytarny populista jest jej sojusznikiem.
Co więcej, prezydent Serbii w sprawie protestów nie zachowuje się ani w autorytarny, ani populistyczny sposób: nie próbuje ich powstrzymać, ale też nie zamierza się przed nimi uginać. Wie, i mówi o tym głośno, że z punktu widzenia serbskiej ulicy np. jakiekolwiek ustępstwo w sprawie Kosowa jest nie do przyjęcia. Ale Vucić potrzebuje takiego ustępstwa, bo chce go Bruksela.
A on chce wprowadzić Serbię do Unii, widzi bowiem doskonale, że inaczej będzie skazana na wieczne buksowanie w europejskim czyśćcu, między Brukselą a Moskwą. Albo – według innego scenariusza – chce tylko wycisnąć z Unii jak najwięcej pieniędzy. W każdym razie budować państwa wymarzonego przez brukselskich demokratycznych ideologów Vucić nie zamierza.
Sytuacja w Serbii Vucicia do pewnego stopnia przypomina tę w Polsce czy na Węgrzech: władza bez specjalnej żenady zamienia media w propagandową tubę, demokratyczne zasady sprawowania władzy stały się głównie teatrzykiem, państwo i jego instytucje są zawłaszczane przez rządzącą opcję polityczną. Wyzywanie opozycji od „kłamców” zdarza się na porządku dziennym.
Nie to jednak wzburzyło demonstrantów: po ciężkim pobiciu przywódcy jednej z lewicowych partii Borko Stefanovicia i dwóch aktywistów tej partii oraz dziennikarza Milana Jovanovicia Vucić został przez przeciwników ogłoszony człowiekiem, „który wprowadził do Serbii przemoc”, a na protestach zaczęły być obnoszone hasła o „zakrwawionych koszulach” (Stefanović pokazał w TV swoją koszulę, którą miał na sobie, gdy został pobity).