Artykuł w wersji audio
W lutym powieje chłodem bardziej niż zwykle. Do zimna ze Wschodu jesteśmy przyzwyczajeni. Od Zachodu jednak Europę zwykle ogrzewał w zimie ciepły Golfsztrom. Tym bardziej odczuwalny będzie lodowaty komunikat obwieszczający zamiar wycofania się USA z traktatu INF, formalnie chroniącego większość Europy przed rosyjskimi rakietami średniego zasięgu.
Stany Zjednoczone ogłosiły ten krok na początku lutego, by pół roku później formalnie zerwać traktat. Amerykanie uważają, że jest on martwy z powodu rosyjskich naruszeń. I mają wiele racji, Rosja prawdopodobnie łamie zakaz produkcji odpalanych z lądu pocisków mogących przenosić głowice atomowe na odległość ponad 500 km. Respektując traktat, Stany Zjednoczone nie wytwarzają takiej broni, ale po kilku latach dyskusji o prawdziwych zasięgach nowych rosyjskich Iskanderów nie chcą dłużej wyglądać na frajerów. Donald Trump lubi walnąć pięścią w stół.
Kres złudzeń
Największe echo tego uderzenia niesie się po zachodniej Europie. Głównie z powodów czysto technicznych. Traktat INF zakazuje Rosji i Stanom Zjednoczonym produkcji i rozmieszczania w Europie rakiet nuklearnych (oraz takich, które mogą być opcjonalnie uzbrojone w głowice atomowe) o zasięgu od 500 do 5500 km. W obecnych realiach geostrategicznych w iluzoryczny sposób chroni więc przed atakiem (tylko z naziemnych wyrzutni) wszystkie kraje Unii poza Finlandią, fragmentem Szwecji i Norwegii, krajami bałtyckimi i Polską, które i tak znajdują się w zasięgu „zwykłych” Iskanderów. I które generalnie mają mniej złudzeń wobec Rosji.
Po upadku INF to Europa Zachodnia straci swoje ostatnie złudzenie. A w obecnym klimacie relacji transatlantyckich winą za jego utratę będzie bardziej obciążać Waszyngton niż Moskwę. Pojawią się głosy, że Trump tak walnął pięścią w stół z napisem „rozbrojenie”, że ten stół się rozleciał. Tylko że to Rosja jako pierwsza już wcześniej wycofała się z innego traktatu, o zbrojeniach konwencjonalnych w Europie, znanego jako CFE. I inwestuje w broń zaczepną o wielkiej sile rażenia.
Europejskie przywiązanie do INF wynika po części z sentymentu. Druga połowa lat 80. to dla aktywnych dziś polityków i ważnego pokolenia wyborców moment formacyjny, największa za ich życia geopolityczna zmiana. Po raz pierwszy udało się zredukować zagrożenie militarne na kontynencie za pomocą negocjacji.
Nuklearną militaryzację zaczęli Sowieci, rozmieszczając pociski SS-20, które miały uderzyć na linii frontu przed lądową inwazją Układu Warszawskiego. Linia była w RFN, więc przerażony kanclerz Helmut Schmidt błagał, by Amerykanie jak najszybciej wysłali do jego kraju swoje pociski gwarantujące odpowiedź na atak. Do stacjonujących w Niemczech wojsk lądowych trafiły Pershingi II, siły powietrzne dostały pociski cruise. Ale wtedy zaczęły się masowe protesty przeciw militaryzacji kontynentu.
Związek Radziecki ogłosił tymczasem pierestrojkę i głasnost’, imperium zła otworzyło się na Zachód. Gensek o statusie celebryty Michaił Gorbaczow siadł do stołu z będącym u szczytu potęgi Ronaldem Reaganem i podpisał traktat napisany z myślą o Europie. Ameryka zwyciężyła w zimnej wojnie bez wystrzału, ale największym wygranym była Europa Zachodnia. Po podpisaniu INF cały arsenał rakiet po obu stronach trzeba było fizycznie skasować.
Dwa lata później padł berliński mur, Scorpionsi pojechali do Moskwy, młodzież słuchała wiatru zmian. „Czy pomyślałbyś kiedyś, że możemy być bliscy jak bracia?” – polityczny song wszech czasów brzmi w uszach do dziś. Ówczesna młodzież ma dziś 50–60 lat, dobrą pamięć i ogromny wpływ na decyzje polityczne. Wielu przedstawicielom tego pokolenia trudno zrozumieć, że Rosja nie jest bratem, nawet gdy są dowody, że znów szykuje na nich rakiety.
Ład elit
Tak naprawdę nie o same rakiety chodzi. Załamanie się traktatu INF w praktyce niczego nie zmieni. Rosja nadal będzie mieć, budować i rozmieszczać pociski, które wchodzą w „zakazany” zakres zasięgów. Europa nadal będzie wobec nich bezbronna, o ile nie odbuduje odstraszania i obrony. Ameryka dalej nie będzie chętna inwestować w arsenał podobny do rosyjskiego, bo swoją siłę opiera na marynarce wojennej i lotnictwie, których INF nie obejmuje. Nowe systemy rakietowe przewidziane dla US Army mieszczą się w limicie 500 km i nie mają opcji nuklearnych.
Strach przed wyścigiem zbrojeń w wyniku anulowania INF jest więc w dużej mierze wydumany. Tak jak złudna była ochrona wynikająca z obowiązywania traktatu, którego Rosja nie przestrzega. Efekt domina może jednak objąć inne porozumienia, na przykład o proliferacji zbrojeń rakietowych. Jak one działają, widać choćby w polskich zbrojeniach. O ile naziemny system wyrzutni rakietowych Homar musi się trzymać ograniczeń międzynarodowych i nie przekracza 300 km zasięgu, o tyle pociski lotnicze JASSM-ER czy planowane dla polskich okrętów podwodnych pociski manewrujące mogą sięgać dalej.
Przywiązanie tradycyjnych politycznych elit do tzw. ładu międzynarodowego wypracowanego w XX w. sprawia jednak, że usunięcie jednego z jego elementów traktowane jest jako zamach na cały system. Tyle że oparty na prawie ład międzynarodowy dotyczy wyłącznie tych, którzy chcą go szanować, w niczym nie ograniczając tyranów i agresorów. Amerykanie doszli właśnie do wniosku, że na tym tracą, i nie zamierzają jednostronnie przestrzegać norm, które legły w gruzach nie z ich winy.
Europa second
Ponad 30 lat po traktacie INF rosyjsko-zachodnie braterstwo przeminęło z wiatrem, ale równie głęboko zmieniły się relacje Ameryki z Europą. Od kiedy w Waszyngtonie panuje doktryna „America first”, cokolwiek jest „second”, prawie się nie liczy. Apel o jakieś rakiety broniące Europy przed Rosją dziś zostałby przyjęty najpierw złośliwym tweetem, potem wielocyfrowym rachunkiem. Nie ma mowy o życzliwości, dominuje chłodna kalkulacja i rachunek zysków.
Stany Zjednoczone Donalda Trumpa może i są w globalnej rywalizacji z Rosją, ale już nie traktują Europy jako miejsca o specjalnym dla tej rywalizacji znaczeniu. Europa Zachodnia, przekształcona przez trzy dekady w Unię Europejską, też urosła. Już nie zależy tak bardzo od Ameryki. Demonstruje niezależność poglądów i prowadzi własną politykę. Czasem próbuje sama zawierać układy gwarantujące i wzmacniające bezpieczeństwo.
W Europie właśnie wyłania się coś na kształt francusko-niemieckiej wyspy, która może przyciągać albo odpychać resztę kontynentu. W traktacie akwizgrańskim Paryż i Berlin cytują co prawda klauzule kolektywnej obrony z NATO i wzajemnego wsparcia z traktatu lizbońskiego, ale dają sobie nawzajem ekstragwarancje pomocy militarnej na wypadek agresji. Coś się zmienia również w ramach całej Unii, głównie za sprawą PESCO, mechanizmu, który pozwala wszystkim chętnym państwom członkowskim na ściślejszą współpracę obronną.
Unia jako całość może więc bardzo pomóc NATO, np. finansując inwestycje infrastrukturalne pozwalające na większą mobilność jednostek wojskowych. Za wolno, ale jednak państwa europejskie zaczynają więcej wydawać na obronność, krytycznie przyglądają się realnej sile własnych jednostek, odkrywają wieloletnie zaniedbania i próbują łatać dziury. Część robi to, wyraźnie pokazując Ameryce, że się stara. Część z myślą, by się od Ameryki uniezależnić. Lutowy podmuch chłodu z USA może sprawić, że przybędzie tych drugich.
Dorośli odeszli
„Administracja Trumpa nie ma stałych przyjaciół ani stałych wrogów. Ma transakcyjne podejście do wszystkich, nie przywiązuje wagi do historycznych związków i dąży do natychmiastowych korzyści, od handlu i zamówień po wsparcie dyplomatyczne” – pisze szanowany periodyk „Foreign Affairs” w tekście już uznanym za doskonałą wykładnię obecnej polityki USA. Obecnej to znaczy zdominowanej przez osobisty wpływ prezydenta Trumpa, którego nie ograniczają już nadmiernie przywiązani do republikańskiej tradycji „wielkiej strategii”.
Po dwóch latach prezydentury obok Trumpa nie ma już Rexa Tillersona, byłego sekretarza stanu, który wiedział, jak wielki biznes ceni stabilność i przewidywalność. Nie ma również Jamesa Mattisa, do niedawna szefa Pentagonu, który znał cenę krwi i wartość braterstwa broni. Brakuje też Gary’ego Cohna, który na finansach zbił fortunę i może dlatego bronił wolnego handlu, czy generała McMastera, który o odpowiedzialności liderów napisał swoją książkę życia. Wszyscy „dorośli ludzie” wyszli z gabinetu owalnego.
Do grona „byłych” dołączył również dyplomata młodszego pokolenia Wess Mitchell, odpowiedzialny w departamencie stanu za naszą część świata i znający ją jak nikt w administracji Trumpa. Z kolei z Kongresu na wieczną wartę odszedł weteran-senator John McCain, który sam jeden miał tyle szacunku i autorytetu, że byłby w stanie zaapelować do Amerykanów o sprzeciw wobec jakiegoś niemądrego ruchu prezydenta.
Choć kto wie, może to właśnie na Kapitolu utrzyma się najsilniejszy bastion tradycyjnej polityki USA. Tydzień po artykule donoszącym o rozmowach Trumpa na temat wycofania z NATO Izba Reprezentantów przegłosowała blokadę funduszy na jakiekolwiek związane z tym działania. Spór o mur pokazał, że budżet to silne narzędzie powstrzymywania prezydenckiej samowoli.
Jeszcze rok temu Trump ustępował pod wpływem doradców. Nie zerwał porozumienia NAFTA, mimo dąsów pozostał w porozumieniu z Iranem, złagodził krytykę NATO. Teraz jest inaczej. Prezydent nie waha się nawet odebrać wypłat swoim własnym pracownikom na ponad miesiąc, by tylko silniej nacisnąć na Kongres dla realizacji wyborczych haseł. Sekretarz stanu Mike Pompeo mówi wprost o koalicji, która powstała, by rozwiązać kwestię Iranu i za chwilę ma się zebrać w Warszawie.
70 lat i koniec?
Rozpętanie wojny handlowej, opuszczenie paryskiego porozumienia klimatycznego, wyjście z międzynarodowego układu ograniczającego zbrojenia jądrowe Iranu i nałożenie sankcji na firmy z nim współpracujące, wycofanie wojsk walczących z tzw. Państwem Islamskim w Syrii, pogłoski o opuszczeniu Afganistanu, a może i NATO. Decyzji administracji Donalda Trumpa uznanych za niekorzystne, nieprzyjazne i wręcz otwarcie wrogie dla Europy i jej poczucia bezpieczeństwa są już dziesiątki, a mówimy o okresie, gdy prezydent miał się jeszcze hamować.
Czy więc po lutowym ochłodzeniu Atlantyk zamarznie całkowicie? Nastroje w kuluarach szczytu ministrów obrony NATO i konferencji bezpieczeństwa w Monachium, która rozpoczyna się już za tydzień, będą zapewne minorowe, ale debata o tym, co zrobić z oddalaniem się Ameryki, już trwa. Po europejskiej stronie jest jeszcze wyczekiwanie, co będzie z 45. prezydentem Ameryki. Czy dokończy kadencję, czy czeka go impeachment, a może utrzyma władzę i trwale zakorzeni „doktrynę Trumpa”? Koniec tej prezydentury byłby szansą na naprawę relacji i przywrócenie status quo.
Trump uruchomił jednak dynamikę, która działa też w drugą stronę i nawet po jego odejściu może zaowocować innym ułożeniem relacji Europy z USA. Idea strategicznej autonomii promowana przez Paryż bywa tematem żartów, gdy patrzy się na realne zdolności obronne dzisiaj, ale w perspektywie 20 lat – o ile Europa zainwestuje – sytuacja może być inna. Zwłaszcza jeżeli w ślad za ideą pójdą struktury.
Oczywiście rodzi się wielkie ryzyko – podziału NATO na kraje trzymające się kurczowo USA i te, które uznają, że mogą sobie pozwolić na rozluźnienie transatlantyckich więzów. Nic jednak nie trwa wiecznie, a 70 lat sojuszu to już i tak wielkie osiągnięcie. Nie zdziwmy się za bardzo, gdy następnej okrągłej rocznicy nie będzie.
***
Autor jest analitykiem Polityki Insight.