„Oskarżaj mnie, o co chcesz, ale nie nazywaj mnie Irlandczykiem” – Eric Miller, grany przez Stephena Rea zapiekły lojalista z Belfastu, prędzej przyzna się do zabójstwa nowo narodzonego wnuka, niż pozwoli podać w wątpliwość swoją nieskazitelną brytyjskość. By ją chronić, zniszczy wszystkich prawdziwych i urojonych wrogów na swojej drodze.
W „Cypryjskiej alei” Davida Irelanda, wypełnionej makabrycznym humorem, wielokrotnie nagradzanej sztuce londyńskiego Royal Court i The Abbey Theatre w Dublinie, krew leje się więc strumieniami niczym w greckiej tragedii. Ginie córka, która usiłuje przekonać Millera, że konflikt katolików i protestantów to pieśń przeszłości, a wizja zjednoczonej Irlandii nikogo już nie porusza. Ginie jego żona, stająca w obronie „republikańskiego bękarta”. Nie, Eric Miller nie jest Irlandczykiem: „Mój dziadek poległ w bitwie pod Sommą. Mój ojciec zginął w Dunkierce. Ja też zginąłbym za swoje prawo do bycia Brytyjczykiem”.
A jednak pewnej letniej nocy, gdy w londyńskim pubie nieznajomy irlandzki emigrant bierze go za rodaka, Eric postanawia podtrzymać iluzję. Śpiewa republikańskie piosenki, pije guinnessa, używa typowo irlandzkich wyrażeń: „Byłem tej nocy tak szczęśliwy”. Odczuwa erotyczną niemal przyjemność z podszywania się pod kogoś, kogo całe życie nienawidził.
Powinowactwa z wyboru
Sztuka „Cypryjska aleja” to fascynujące studium tożsamości splątanych, pomylonych, szkatułkowych, urojonych. Bo czy Eric Miller, wyobrażający sobie, że pięciotygodniowy noworodek to w istocie przywódca Sinn Féin Gerry Adams, jest bardziej groteskowy niż katoliccy i protestanccy sąsiedzi, którzy do końca lat 90. wysadzali się nawzajem w powietrze?
W sztuce Irelanda, napisanej kilka miesięcy przed feralnym referendum brexitowym, konflikt tożsamościowy, jaki przeżywa Eric, to agonalny spazm przeszłości, który w ostatnim geście niszczy szanse młodego pokolenia na przetrwanie.