Przed wyborami rządząca Turcją od 2003 r. Partia Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) otworzyła stronę internetową GeleceginiSec.com. W tłumaczeniu – WybierzSwojąPrzyszłość.com. Jeśli ktoś widział na Netflixie „Bandersnatch”, to wie, o co chodzi. W tureckiej wersji widz wciela się w młodego programistę i kieruje jego losem, decydując na ekranie, jak ma się zachować. W końcu przychodzi dzień wyborów, w imieniu bohatera musimy zdecydować, czy ma zagłosować na AKP, czy na „innych”. Gdy się wskaże tę drugą opcję, w finale widać demonstracje i chaos na ulicach, a zaraz potem symboliczne kadry przedstawiające konsekwencje kryzysu gospodarczego.
Osobista przegrana Erdoğana
31 marca – już w realu – odbyły się wybory lokalne, w których obywatele decydowali, kto zostanie gubernatorem ich prowincji (jest ich w Turcji 81), prezydentem miasta czy burmistrzem dzielnicy. Takie głosowania cieszą się dużą popularnością, tym razem szczególną, bo frekwencja przekroczyła 85 proc. Większość Turków i organizacji pozarządowych uważa, że w kraju, od lat zdominowanym przez jedną partię i jednego wodza, wybory to paradoksalnie ostatnia przestrzeń wolności. Obserwatorzy z OBWE głosowanie uznali za „wolne, ale niesprawiedliwe”, bo choć władza przejęła już media i wymiar sprawiedliwości, to krajowa komisja wyborcza pozostaje niezależna.
Wyniki były pewnym zaskoczeniem, szczególnie w dużych miastach. AKP, na której czele stoi prezydent Recep Tayyip Erdoğan, straciła dwie największe metropolie: Stambuł i Ankarę. W obu przypadkach nieznacznie wygrali kandydaci Republikańskiej Partii Ludowej (CHP), dawnego ugrupowania Atatürka, które wcześniej przez 80 lat – z małymi przerwami – rządziło Turcją. Przy czym „nieznaczna” wygrana w przypadku Stambułu ma tu znaczenie dosłowne. W 16-milionowej stolicy dawnego imperium kandydat CHP Ekrem İmamoğlu pokonał byłego premiera z AKP Binali’ego Yıldırıma zaledwie o ok. 25 tys. głosów. Po początkowej konsternacji AKP domaga się teraz (piątkowe popołudnie) ponownego przeliczenia głosów.
W obu metropoliach AKP rządziło przez ostatnie 25 lat, ale to utrata Stambułu zabolała bardziej. Tam swoją polityczną karierę rozpoczynał Erdoğan. W latach 1994–98 był prezydentem miasta i trzeba przyznać, że dokonał prawdziwej rewolucji. Rozwiązał chroniczny problem ze śmieciami i zanieczyszczeniem Złotego Rogu, usprawnił transport miejski do tego stopnia, że przyjeżdżały go oglądać delegacje z Europy Zachodniej. Rozpoczął także wielki program budownictwa socjalnego. Później, już jako premier, a teraz prezydent, spędzał w Stambule dużo więcej czasu niż w stolicy. Bez reszty zaangażował się w kampanię Yıldırıma. Jego porażka jest więc również osobistą przegraną Erdoğana.
Czytaj także: Turcja. Słabe rządy silnej ręki
Kto wygrał, a kto przegrał tureckie miasta
Stambuł ma kapitalne znaczenie polityczne. Jako symbol dawnej chwały imperium AKP przeciwstawia to miasto „sztucznej i zeświecczonej” Ankarze Atatürka. Stambuł Erdoğana jest w tym sensie totemem nowej Turcji, dumnej ze swej osmańskiej historii i roli, jaką w niej odegrał islam. Renesans miasta pod rządami Erdoğana był też obietnicą zmiany, która częściowo dokonała się później w całym kraju – i której efektem w sensie tożsamościowym miał też być „nowy Turek”. Jednym słowem: miasto symbol.
Ale panowanie nad nim miało dla AKP również wymiar zupełnie praktyczny. To właśnie tam powstały prototypy lokalnych sieci patronatu, które zapełniły kasy partii i dały ciepłe posady tysiącom jej członków. W Stambule i Ankarze mieszka co czwarty Turek i powstaje ponad 40 proc. krajowego PKB. To generuje pokaźne budżety lokalne, których rozdysponowanie w całości przejęła AKP, nagradzając w ten sposób swoich ludzi i wykańczając konkurencję. Do największych takich przekrętów dochodziło przy budowie wspomnianych mieszkań socjalnych.
Nie można jednak powiedzieć, że AKP została ukarana przez wyborców za to uwłaszczenie się na lokalnych budżetach. Nie można nawet powiedzieć, że przegrała te wybory. Bo choć straciła wielkie miasta, to w skali kraju, startując w koalicji z nacjonalistami, zdobyła 52 proc. głosów – dwa punkty procentowe więcej niż w zeszłorocznych wyborach do parlamentu. I to przy głębokim kryzysie ekonomicznym: Turcja od marca jest w recesji, inflacja przebija 20 proc., tak jak bezrobocie.
Można więc powiedzieć, że opozycyjna CHP dostała „zaledwie” 38-proc. poparcie. W porównaniu z historycznymi wynikami to jednak sukces. Po pierwsze, opozycja w końcu się zjednoczyła. Na przykład w Stambule Imamoğlu nie wygrałby bez poparcia Kurdów, których mieszka tam około miliona. W innych częściach kraju mnożyły się ciche układy o nieagresji – jeśli kandydat jednej z partii opozycyjnych wyraźnie prowadził w sondażach, to inni przeciwnicy AKP go nie atakowali lub nawet wycofywali swoich kandydatów.
Czytaj także: Turecki kryzys pokazuje słabości wschodzących gospodarek
Symboliczne zwycięstwo tureckiej opozycji
Wielu komentatorów sprzyjających opozycji, nie mogąc podeprzeć się liczbami, mówi dziś o zwycięstwie symbolicznym. Nie tylko udało się odebrać Erdoğanowi Stambuł i Ankarę, ale też kolejny raz okazało się, że mimo pełni władzy prezydent wciąż ma z kim przegrać. Pesymiści z kolei zwracają uwagę, że jeśli nie wydarzy się nic nadzwyczajnego, następne wybory będą dopiero w 2023 r. A do tego czasu władze centralne mogą np. wykończyć finansowo samorządy, które są w rękach opozycji, co zresztą zapowiedział już minister skarbu i finansów, prywatnie zięć Erdoğana.
We wspomnianym filmie można było też poprowadzić młodego programistę zgodnie z wolą partii rządzącej i w dniu głosowania kazać mu wybrać AKP. Tylko że za sprawą innego, tym razem już prawdziwego programisty związanego z opozycją film zacinał się w tym miejscu przez ponad tydzień. Pytanie, czy opozycji uda się to również w realu, szczególnie jeśli po utracie miast zatnie się system patronacki, który stworzyła sobie AKP.
Czytaj także: Nadzwyczajne przyzwyczajenie. Erdoğan (też) robi z prawem, co chce