Kolejne wybory parlamentarne w Skandynawii (a po Norwegii i Szwecji zapewne wkrótce tak będzie i w Danii) zakończyły się swego rodzaju impasem. Rozbicie sceny politycznej jest tak wielkie, że żadnej fińskiej partii nie udało się zdobyć większości do rządzenia krajem i trudno też o koalicję podobnej barwy. Aż trzy ugrupowania – socjaldemokraci, populiści i konserwatyści – zdobyły po ok. 17 proc. głosów. Na szczęście istnieje wola porozumienia i brak poważnych problemów uniemożliwiających współpracę. Nawet kłopoty z przyjęciem rekordowej liczby uchodźców (problem wspólny dla Skandynawii) okazały się mniejsze niż się obawiano. Finlandia uważana jest w końcu za najszczęśliwszy kraj świata. Na czoło fińskiej kampanii wyborczej wysunęły się problemy ekologiczne; Zieloni bardzo umocnili pozycję w Helsinkach i innych miastach.
Opinia polityczna przesunęła się wyraźniej na lewo. Najwięcej głosów, po raz pierwszy od 20 lat, oddano na socjaldemokratów. Zgodnie z tradycją to oni otrzymają misję utworzenia rządu, a konkretnie 57-letni Antti Rinne, były działacz związkowy i minister finansów (do 2015 r.). Mimo wcześniejszych pesymistycznych komentarzy przewidujących długotrwałe rokowania, wyraził on przekonanie, że uda mu się szybko doprowadzić do większościowej koalicji, zdolnej do sformowania nowego gabinetu.