Wenezuela to politycznie najgorętsze dziś miejsce w regionie – nie tylko dla Donalda Trumpa. Jego ekipa nie kryje, że chciałaby pozbyć się tamtejszego prezydenta autokraty. Urzędnicy z Waszyngtonu od miesięcy spiskują z wenezuelską opozycją. Stawka jest wysoka: Wenezuela to kraj zasobny w złoża ropy.
Konflikt między autokratycznym rządem Madura a jego przeciwnikami sięgnął w ostatnich dniach kolejnego apogeum. Przewodniczący parlamentu Juan Guaidó, który w styczniu ogłosił się prezydentem kraju, ukazał się w zeszłym tygodniu w otoczeniu wojskowych i zapowiedział rychły koniec rządów Madura. Wydawało się, że armia przechodzi na jego stronę; o poparciu wojska dla Guaidó zapewniał też Waszyngton. Szybko nastąpił zwrot akcji: okazało się, że Guaidó poparła mała grupa niższych oficerów, wysokie szarże stały murem – przynajmniej pod koniec zeszłego tygodnia – za autokratą.
Trump od początku popierał samozwańca, a jego rywalowi groził wojskową interwencją. Groźba pozostaje wciąż bez weryfikacji: może to tylko psychologiczna wojna nerwów i Trump ani myśli wysyłać wojska do Caracas? Administracja Obamy również słała sygnały, że nie akceptuje autorytarnych praktyk rządu Madura, lecz pogróżki Trumpa otworzyły inny rozdział w relacjach z Wenezuelą. Może są zwiastunem zmiany polityki USA wobec całego regionu?
Samozwańczy prezydent z Caracas od początku działał w porozumieniu z Waszyngtonem. Desperacki zdawałoby się krok ogłoszenia się przywódcą-samozwańcem poprzedziły wielomiesięczne zakulisowe rozmowy i ustalenia między politykami opozycji, kongresmenami powiązanymi z diasporą wenezuelską w USA, ludźmi Trumpa i prawicowymi politykami z Ameryki Łacińskiej. Guaidó miał dostać zapewnienie absolutnego poparcia, jak i tego, że Waszyngton nie zostawi go na pastwę Madura.