Jeśli popatrzeć szerzej, okaże się, że w Europie z populizmem żyjemy od wielu lat, i że przyjdzie nam z nim żyć jeszcze bardzo długo. Więcej: przeciwnicy populizmu w Polsce mimo woli usilnie pracują nad tym, aby go dodatkowo wzmocnić.
Dominuje pogląd, że partie i ruchy mają charakter populistyczny, jeśli oponują przeciwko istniejącym elitom politycznym; idealizują prosty lud, przedstawiając się jako jego obrońcy; domagają się wykluczenia pewnych grup ze wspólnoty na nieprecyzyjnych, przeważnie etnicznych zasadach; ograniczają swój przekaz dla wyborców do jednego lub kilku bardzo wąskich tematów (migracja, bezpieczeństwo) i podporządkowują swój ruch lub swoją partię jednemu (niemal wyłącznie męskiemu) liderowi. Partie populistyczne nie są antydemokratyczne (to je różni od radykalnej prawicy i lewicy), lecz zwalczają demokrację przedstawicielską i hołdują demokracji bezpośredniej, co daje takiemu liderowi, kiedy już zdobędzie władzę, niemal nieograniczone pole manewru do manipulowania nastrojami społecznymi. Dla populistów demokracja to nie ład konstytucyjny, w którym niezależne instytucje ograniczają władzę rządu (i tam, gdzie istnieje, prezydenta), lecz niczym nieograniczone rządy większości.
Takie ruchy istnieją w Europie już od wczesnych lat 80. ubiegłego wieku i w kilku krajach (Włochy, Austria, Polska, Dania, Holandia) współrządziły bez uszczerbku dla tamtejszych demokracji. Powstały one, kiedy globalizacja była jeszcze w powijakach, państwo dobrobytu się rozwijało, praca na etacie była regułą na rynku pracy i kiedy bezrobocie w tych w krajach było bardzo niskie. Mimo to już wtedy populistyczne partie i politycy odnosili sukcesy przy urnach wyborczych, i to w bardzo różnych systemach politycznych. Jaki był powód?
Otóż partie i ruchy populistyczne zawdzięczają swoje powstanie i powodzenie wyborcze skutkom indywidualizacji, która w Europie rozpoczęła się w latach 60.