Wybory europejskie niesłusznie uważa się za drugorzędne. Nie tylko pozwalają wybrać parlament, który w galimatiasie unijnych instytucji odgrywa coraz ważniejszą rolę. Ale są także barometrem trendów politycznych w europejskich demokracjach.
Wbrew bowiem temu, co głoszą eurosceptycy i wrogowie UE, to nie Unia powinna być dzisiaj przedmiotem specjalnej troski. Kryzys Europy nie wynika przede wszystkim z przerostu integracji czy słabości unijnych instytucji, lecz z chorób toczących politykę na szczeblu narodowym. Zaś to, co dzieje się w Brukseli, jest tychże zmian ledwie lustrzanym odbiciem.
Jednym z pojęć, które w ostatnich latach skutecznie zawładnęło naszą wyobraźnią polityczną, jest polaryzacja. O tym, że społeczeństwa zachodnie są coraz bardziej podzielone; że narasta w nich agresja (głównie słowna, rzadziej, na szczęście, fizyczna); że popularność zyskują postawy skrajne, słyszymy na co dzień. Jednocześnie badania naukowe, np. znakomitych amerykańskich socjologów Ronalda Ingleharta i Pippy Norris, dostarczają poparcia tezie, że w demokracjach zachodnich dokonuje się zmiana głównej osi podziałów społecznych.
Zatarte różnice
Nasze systemy partyjne i identyfikacje wyborców zorganizowane były przez ostatnich sto albo i więcej lat wokół interesów ekonomicznych. Stosunek do podatków, roli państwa w gospodarce, skali redystrybucji i własności prywatnej wyznaczał różnice między prawicą a lewicą i w dużej mierze determinował zachowania wyborców. Dzisiaj te różnice się zacierają.
Dychotomia lewica-prawica odchodzi w przeszłość wraz z tradycyjnymi podziałami klasowymi. A jej miejsce, twierdzą badacze, zastępuje spór o charakterze kulturowym: o stosunek do migrantów, do narodu, do religii. Czasami nazywa się go dla uproszczenia podziałem na społeczeństwo zamknięte i otwarte.