Hongkong wciąż protestuje. Ale już w dwóch trybach. Obok kolejnej w ostatnich tygodniach spokojnej, znów wielkiej, bo według organizatorów ponad półmilionowej, manifestacji doszło do zdarzeń gwałtownych, m.in. szeregu starć z policją. Przede wszystkim spora grupa wdarła się do chronionej przez policję siedziby hongkońskiego parlamentu i przez kilka godzin pustoszyła wnętrza. Wkroczyły siły porządkowe, do szpitali trafiły dziesiątki rannych.
Protestujący przekroczyli granicę
Dwoista natura protestu pokazuje, jak złożona jest sytuacja siedmiomilionowej, podzielonej metropolii. Jest demokracją, ale koncesjonowaną. Niby do 2047 r. zachowa autonomię od Pekinu, ale Pekin próbuje ją zawczasu ograniczyć, ostatnio zmianami w prawie o ekstradycji, które stały się impulsem do wyrażenia sprzeciwu. Jest szalenie zamożna, to światowa górna półka, ale ta zamożność nie jest dla wszystkich, powody do frustracji mają zwłaszcza młodzi. Na to nakłada się przyspieszone okolicznościami kształtowanie hongkońskiej tożsamości, wcześniej rzadko uświadamianej i deklarowanej. Ekspresowo topnieje też zaufanie mieszkańców do władz – i lokalnych, i centralnych.
Wiadomo, że wśród demonstrantów są prowokatorzy, uczestnicy zwyczajnie agresywni, lekkomyślni, zdeterminowani, radykalni awanturnicy itd. Byli podczas czerwcowych manifestacji, zresztą co tu się dziwić, gdy na ulice jednocześnie wychodzą setki tysięcy osób. Niemniej została przekroczona poważna granica, bo przecież można sobie wyobrazić wiele sposobów pielęgnowania pluralizmu, walkę o wolności itd. innych niż zdewastowanie parlamentu. W ten sposób raczej podważa się swoje demokratyczne argumenty, bo tak zaczynają się przecież bunty czy rewolucje.