Zaledwie sześć tygodni temu podczas wizyty w Londynie Donald Trump mówił o „najwspanialszym sojuszu, jaki widział świat”. Dziś pojawiają się opinie, że relacje amerykańsko-brytyjskie są w gorszym stanie niż podczas kryzysu sueskiego w 1956 r. W zeszłym tygodniu tabloid „Daily Mail” ujawnił tajną korespondencję ambasadora w USA Kima Darrocha z centralą, w której Brytyjczyk podsumowuje administrację Trumpa m.in. jako „nieudolną” i „chaotyczną”. Prezydent USA zareagował na Twitterze, określając Darrocha jako „bardzo głupiego” oraz „pompatycznego durnia”, co w zasadzie zakończyło misję ambasadora. Darroch zrezygnował jednak dopiero wtedy, gdy Boris Johnson, niemal pewny przyszły premier Wielkiej Brytanii, zapytany, czy broniłby ambasadora… odpowiedź przemilczał. W weekend w brytyjskiej prasie pojawiły się kolejne maile Darrocha, w których m.in. określa decyzję Trumpa o wycofaniu USA z umowy nuklearnej z Iranem jako „akt dyplomatycznego wandalizmu”, motywowany wyłącznie faktem, że porozumienie podpisywał Barack Obama.
Darroch nie napisał nic odkrywczego, ale zwolennicy brexitu, w szczególności Johnson, muszą milczeć, bo ustawili Wielką Brytanię w roli petenta wobec Ameryki. Według nich nie ma obaw o przyszłość kraju, nawet po brexicie bez umowy, bo Londyn zaraz podpisze kilka dwustronnych umów handlowych, które uczynią z Wysp „Singapur na sterydach”. Perłą wśród umów ma być ta z Ameryką, którą obiecał im Trump. Dlatego puszczają mimo uszu kolejne zniewagi sojusznika. Np. gdy Trump pouczał Theresę May, jak prowadzić negocjacje brexitowe, a potem napisał, że „głupio postąpiła”, bo go nie posłuchała. Albo gdy tłumaczył Brytyjczykom, że najlepszym przywódcą dla nich będzie Nigel Farage.