Posadę stracił kolejny członek gabinetu Donalda Trumpa, jego sekretarz pracy, Alexander Acosta. 11 lat temu, jako prokurator federalny na Florydzie, ocalił od długoletniej kary więzienia oskarżonego o liczne przestępstwa seksualne nowojorskiego finansistę multimilionera Jeffreya Epsteina. Epstein słynął ze sprowadzania 14-letnich dziewcząt do swych luksusowych rezydencji na Manhattanie, w Palm Beach i na wyspie na Karaibach, zwanej przez miejscowych „wyspą pedofila”, gdzie na seksimprezach z udziałem prominentów biznesu i polityki bywał podobno Donald Trump. Acosta zaaranżował umowę z adwokatami oskarżonego, bez wiedzy jego ofiar, na podstawie której Epstein dostał tylko 18 miesięcy i w czasie odbywania kary mógł codziennie wychodzić z więzienia i pracować w swoim biurze.
Sprawa potwierdza, że prawo w USA bywa często pobłażliwe dla bogaczy z koneksjami na szczytach władzy, którym uchodzi nieraz na sucho to, za co dużo surowiej karani są zwykli obywatele. Acosta oświadczył, że zrezygnował ze stanowiska tylko dlatego, aby afera nie odwracała uwagi od sukcesów administracji Trumpa. A tak naprawdę, aby odwróciła uwagę mediów od kompromitującej znajomości prezydenta. Nie ma wyrzutów sumienia, ponieważ – jak tłumaczył – deal z obrońcami był jedynym sposobem zapewnienia, że oskarżony w ogóle zostanie uznany za winnego, jako że dziewczęta bały się zeznawać, a sąd wątpił w wiarygodność tych, które zeznawały.
W całej historii optymistyczne jest tylko to, że Epstein został znowu aresztowany i tym razem, w epoce #MeToo, prokuratorzy raczej nie będą mu pobłażać.