Nowa Zelandia ponad wszelkimi podziałami politycznymi tępi ssacze drapieżniki, chce się od nich uwolnić do połowy wieku. W walce uczestniczy rząd, samorządy, organizacje pozarządowe i pospolite ruszenie obywateli. Do stosowanych od lat i budzących niegasnące kontrowersje trutek chemicznych dołożono ostatnio m.in. masowe zastawianie pułapek na gryzonie i łasicowate. Na jednym z przedmieść stołecznego Wellington stanęło ich ostatnio 6 tys., w okolicy ma je co trzecie gospodarstwo domowe. Właśnie przyjęto plan zupełnego oczyszczenia z drapieżników Stewart, trzeciej wyspy kraju. Największy społeczny opór budzą pomysły na przyszłość kotów domowych, od odławiania tych wałęsających się po terenach przyrodniczo cennych, przez przymusową sterylizację i poddawanie eutanazji tych niezaczipowanych, aż po zupełny zakaz hodowli.
Wszystkie ssaki lądowe zostały na wyspy Nowej Zelandii przywleczone przez człowieka. Lokalna unikalna fauna ewoluowała bez kontaktu z szybkimi zwierzętami polującymi na ziemi i drzewach, stąd tyle tam nielotów, jak kiwi czy papugi kakapo. Nie czując lęku ani nie mogąc odlecieć, stawały się łatwą ofiarą futrzastych przybyszów. Szereg gatunków nie przetrzymało spotkania już ze szczurami polinezyjskimi, które przypłynęły z Maorysami w XIII w. Później biali koloniści przywieźli koty, a także m.in. hodowane na futra gronostaje, łasice, fretki i oposy. Całe to towarzystwo wytwarza taką presję, że stawia pod znakiem zapytania przyszłość zdecydowanej większości nowozelandzkich ptaków. Jeszcze 80 lat temu w lasach archipelagu żyło 5 mln kiwi, dziś 50, może 60 tys., i ich liczba nadal maleje.