Gdy pod koniec czerwca prezydent Donald Trump zasiadł przed dziennikarzami, aby ogłosić nowe sankcje wobec Iranu, niewielu spodziewało się tak nieludzkiego ruchu. „Najwyższy Przywódca oraz całe jego biuro zostaną odcięci od wszelkich środków finansowych w naszym zasięgu. Sankcje będą również dotyczyć majątku ajatollaha Chomeiniego”.
Co za mściwość… Człowiek nie żyje od 20 lat, a Trump nadal go ściga. A na poważnie: Chomeini czy Chamenei – różnica niewielka. Prezydent USA się pomylił, nazwisko zostało poprawione w oficjalnym dokumencie, opublikowanym kilka godzin później przez służby prasowe Białego Domu. Chodzi więc o „żyjącego lidera reżimu ajatollahów”, a nie o przywódcę rewolucji islamskiej. I mogłoby się na tym skończyć, gdyby Trump przy następnej okazji nie skomentował swojego przejęzyczenia: „Jeden czy drugi ajatollah, bez znaczenia”. A może jednak?
Prezydent USA, podobnie jak większość zachodnich polityków (i mediów), ulega niebezpiecznemu uproszczeniu, w którym słowo „ajatollah” stało się synonimem irańskiego reżimu albo po prostu wroga. „Ajatollahowie wznawiają wzbogacanie uranu”, „reżim ajatollahów łamie prawa człowieka” albo „próbował zatrzymać brytyjski tankowiec w cieśninie Ormuz”. Samo określenie „ajatollah” wdarło się nawet do języka polskiej polityki.
– Ajatollah ajatollahowi nierówny – przekonuje Saeed Peivandi, irański socjolog, obecnie na Sorbonie. – To określenie to wydmuszka, postać z kreskówki. Pół biedy, jeśli posługuje się nim propaganda, aby ustawić relacje: my, rozsądni i cywilizowani, kontra oni, fanatyczni i barbarzyńscy. Gorzej, jeśli ten skrót myślowy wdziera się w umysły decydentów i ich doradców.