Zalmay Khalilzad, amerykański wysłannik ds. pojednania w Afganistanie, ogłosił 2 września, że udało mu się wynegocjować „co do zasady” porozumienie z talibami. Dokument czekał już tylko na akceptację Donalda Trumpa, co miało się zdarzyć już 8 września. Tymczasem w nocy prezydent USA ogłosił na Twitterze, że zrywa negocjacje. To odpowiedź na ostatni atak talibów w Kabulu – zginęło 12 osób, w tym 34-letni żołnierz amerykański.
Czy Trump faktycznie stracił cierpliwość, czy to tylko taktyczne zagranie, by osłabić opór przed porozumieniem wśród części talibów i afgańskich władz? Czy może wykorzystał ostatni atak jako pretekst, by wycofać się z układu, krytykowanego przez amerykańskich dyplomatów i ekspertów? A może to tylko emocjonalna reakcja? Prezydent znany jest z tego, że ogłasza jedną decyzję, by za chwilę zmienić kurs i oznajmić coś innego.
W istocie umowa ciągle leży na stole i w jakiejś formie zostanie zapewne kiedyś podpisana. Problem Trumpa i całego Zachodu polega na tym, że nie ma lepszej alternatywy. I choć znamy mało szczegółów projektu porozumienia, to wiemy, że USA miały w ciągu 135 dni „warunkowo” wycofać 5,4 tys. żołnierzy (z obecnych 14 tys.) i opuścić pięć baz wojskowych.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, reszta wojsk międzynarodowych (kolejne ok. 9 tys. Amerykanów i 7 tys. z NATO) wyjechałaby w następnym roku. W zamian talibowie zobowiążą się, że Afganistan nie będzie służył terrorystom do atakowania celów USA i ich sojuszników. Afgańczykom pozostawiono kwestie zawieszenia ognia i podziału władzy.