Niezidentyfikowane (jeszcze) drony i pociski uderzyły w największą na świecie rafinerię Abqaiq i pobliskie pole naftowe Khurais na wschodzie Arabii Saudyjskiej. To największy atak na infrastrukturę energetyczną w historii tego kraju. Produkcja saudyjskiej ropy zmalała o 60 proc., co oznacza globalny spadek o 6 proc. Cena baryłki ropy szybko skoczyła do 65 dol. A według ekspertów jeśli Saudyjczycy szybko nie wznowią produkcji, do końca tygodnia przebije poziom 80 dol.
Do ataku przyznali się Huti, ugrupowanie zbrojne, które w sąsiednim Jemenie od ponad czterech lat prowadzi wojnę z siłami rządowymi, wspieranymi przez Saudyjczyków. Huti mają motyw i środki. Saudyjskie samoloty regularnie bombardują zarówno ich bazy, jak i cywilne cele w Jemenie. Poza tym Huti ostatnio uzyskali dostęp do technologii, zapewne przy wsparciu Iranu, dzięki której mogą atakować cele oddalone o setki kilometrów.
Saudyjczycy i wspierający ich Amerykanie twierdzą jednak, że atak przyszedł z przeciwnej strony – z południowego Iraku, i został prawdopodobnie przygotowany przez szyicką bojówkę Hashd al-Shaabi, sponsorowaną i kierowaną z Teheranu. Ma na to wskazywać charakter zniszczeń. Sekretarz stanu USA Mike Pompeo powiedział wprost, że winę za atak ponosi Iran.
Irańczycy bronią się, że to kłamstwo i rzeczywiście akurat dziś brakuje im motywu. Kilka dni temu posadę stracił zwolennik wojny z Iranem John Bolton. Administracja USA sugerowała, że możliwe jest spotkanie prezydentów Trumpa i Rohaniego w kuluarach ONZ. Amerykanie zastanawiali się nawet nad poparciem zaproponowanej przez Paryż linii kredytowej dla Teheranu, co wiązałoby się ze zniesieniem części sankcji. A tu kolejny zwrot akcji? „Jeśli okazałoby się, że Teheran stał za tymi atakami, Waszyngton dostałby ewidentny pretekst do ataku – przekonywał na gorąco komentator telewizji Al Jazeera Saeid Golkar.