Od lipca płoną indonezyjskie lasy i torfowiska, w sumie ogień objął obszar większy niż Bory Tucholskie. Podkładają go ludzie, ma oczyszczać miejsce pod plantacje palmy olejowej i uprawianej na drewno akacji. Gryzącym dymem oddychają miliony mieszkańców Borneo i Sumatry, mgły zmniejszają widoczność, ograniczają ruch lotniczy i nie są jedynie indonezyjskim zmartwieniem. W połowie września także w Malezji z ich powodu zamknięto tysiąc szkół. Dotarły do Tajlandii i dumnego ze swojej czystości Singapuru, gdzie wskaźnik zanieczyszczenia powietrza był na najwyższym poziomie od trzech lat.
Historia powtarza się co roku wraz z końcem pory suchej. Ale o ile do niedawna smog uznawano przede wszystkim za zagrożenie zdrowotne, o tyle teraz każdy rząd, który dopuszcza do rozległych leśnych pożarów, staje pod pręgierzem społeczności międzynarodowej, zaniepokojonej ich wpływem na klimat i galopujący zanik gatunków. A w lasach na równiku jest ich szczególnie dużo.
Prezydent Joko Widodo przyznał, że w tym roku władze znów zaniedbały przygotowania, ale teraz robią, co mogą, by ograniczyć skutki kryzysu. Policja aresztowała setki domniemanych podpalaczy, głównie drobnych rolników. W akcji gaśniczej uczestniczą tysiące strażaków, dziesiątki samolotów i ochotnicy, m.in. studenci. Ale trudno trwale uporać się z problemem, dopóki nie zmieni się sposób zarządzania indonezyjską przyrodą i nie zostanie ograniczony wpływ wielkich przedsiębiorstw rolniczych na politykę.