Kto w Hongkongu wybierze się na demonstrację w masce, pokryje twarz farbą czy bardzo mocnym makijażem, może trafić do więzienia na rok i zapłacić równowartość ok. 12 tys. zł grzywny. Zakaz ukrywania tożsamości podczas zgromadzeń publicznych to najnowszy pomysł miejscowych władz na uspokojenie sytuacji w rozgorączkowanej metropolii.
Swój stosunek do zakazu ukrywania tożsamości, wprowadzonego na początku października, demonstranci pokazali w kolejnych dniach. Ulice wyglądały jak bal maskowy, na który stawiły się tysiące przebierańców. Zamaskowani dalej wędrowali w spokojnych marszach. Inni bili się z policją i demolowali miasto.
Hongkong pogrążony jest w najgłębszym kryzysie od 1997 r. Wówczas rozpoczął się 50-letni okres transformacji, od brytyjskiej kolonii do miasta całkowicie podporządkowanego Chinom Ludowym. Władze miasta, w których decydujący głos mają nominaci Pekinu, starają się tę transformację przyspieszyć. Protestujący odwrotnie, wdepnęli hamulec w podłogę i jeszcze domagają się przywilejów, których nie było w czasach brytyjskich. Chcą m.in. wybierać swoich przywódców w powszechnym głosowaniu.
Jako brytyjska kolonia Hongkong nie był jednak ostoją niezmąconego spokoju, wzorowej demokracji, praw człowieka, obywatela i pracownika. Carrie Lam – pełniąca funkcję burmistrza, premiera, pekińskiej namiestniczki i następczyni brytyjskich gubernatorów – zakazując masek, skorzystała z przepisów odziedziczonych po Brytyjczykach.
W 1922 r. w mieście strajkowały dziesiątki tysięcy przeważnie chińskich marynarzy. Ustała żegluga, trzeba było racjonować żywność, zapachniało anarchią. Marynarze, faktycznie zarabiający grosze, przewalczyli podwyżki, ale spadkiem po tamtych tygodniach zostało prawo o stanie kryzysowym, dające gubernatorowi dyktatorskie uprawnienia.