Gdyby ktoś przeoczył, w ubiegły czwartek nastąpił „wielki dzień dla cywilizacji”. Prezydent Donald Trump napisał tak o wynegocjowanym przez Amerykanów zawieszeniu broni między Turcją i kurdyjskimi Ludowymi Oddziałami Samoobrony (YPG) w północnej Syrii. Ale był to raczej wielki dzień dla prezydenta Turcji Recepa Tayyipa Erdoğana. Amerykanie de facto zmusili Kurdów, najbliższych sojuszników w walce z tzw. Państwem Islamskim, do pełnej kapitulacji wobec żądań Ankary. Rozejm zakładał, że Turcy, którzy weszli do Syrii 9 października, wstrzymają ogień na pięć dni. Kurdowie w zamian mają się wycofać na co najmniej 30 km od granicy z Turcją, oddać ciężki sprzęt i rozformować większość oddziałów. Dodatkowo Amerykanie cofną sankcje nałożone na Turcję w związku z tą inwazją.
Do poniedziałku, czyli na dzień przed zakończeniem rozejmu (jeśli się okaże skuteczny, będzie permanentny), niemal wszystkie jednostki YPG wycofały się z przygranicznego pasa. Erdoğan uważa YPG za filię Partii Pracujących Kurdystanu, organizacji, która prowadziła wojnę domową przeciwko rządowi w Ankarze. I jako taka musi być „odsunięta” od granicy z Turcją. Poza tym prezydent Turcji planuje „repatriować” na uwolniony obszar sporą część syryjskich uchodźców z Turcji. Druga strona coraz częściej mówi jednak o czystce etnicznej. Dzień po rozpoczęciu rozejmu prezydent Trump pochwalił się na wiecu, że właśnie rozwiązał 35-letni konflikt kurdyjsko-turecki. Wkrótce się dowiemy, czy tylko na pięć dni.