Rozmowy akcesyjne to bez wątpienia najskuteczniejsza polityka w historii Unii Europejskiej. Całkiem niedawno były premier Belgii Guy Verhofstadt przekonywał, że Polskę i Węgry trzeba było trzymać w przedsionku Unii bez końca, wówczas nie doszłoby do problemów z rządami prawa. Chodzi tu o mechanizm, który wymusza na krajach aspirujących przystosowanie się do szeregu standardów demokratycznych i gospodarczych. W normalnych okolicznościach kraje te, w większości członkowie dawnego bloku wschodniego, nie podjęłyby takich reform. Ale perspektywa udziału w największym rynku świata i miliardowych dotacji z unijnego Funduszu Spójności sprawiały, że zachodnia cywilizacja docierała w miejsca, w których nikt jej wcześniej nie widział.
To się jednak skończyło. Impas akcesyjny panował od lat – zamrożono rozmowy z Turcją. Ale decyzja Unii o nierozpoczynaniu rozmów akcesyjnych z Albanią i Macedonią Płn. może oznaczać pierwszą tzw. cofkę geopolityczną Unii. W obu przypadkach główną rolę odegrał prezydent Francji Emmanuel Macron, który twierdzi, że rozszerzenia Unii powinny być zablokowane do czasu, gdy Unia sama się zreformuje. Sensowny argument, ale tylko z pozoru. Nie chodziło bowiem o decyzję o przyjęciu do Unii tych dwóch krajów, a jedynie formalne rozpoczęcie rozmów, które mogłyby potrwać nawet dekadę.
Macron albo uznał na podstawie sondaży, że taki ruch przyniesie mu popularność wśród Francuzów, bo – jak twierdzi prawicowa prasa nad Sekwaną – Albania jest muzułmańska, a Macedonia Płn. to państwo mafijne. Albo francuska blokada to element gry z Berlinem, któremu zależało na rozpoczęciu rozmów, ale wcześniej nie poparł ambitnego planu reform Unii według Macrona. Tak czy inaczej Unia straciła przełożenie w ważnym dla siebie sąsiedzkim regionie – zablokowanie Albanii i Macedonii Płn.