Libańczycy mają dość swoich przywódców, chcą odejścia całej klasy politycznej. Obywatele od połowy października swoje niezadowolenie setkami tysięcy wyrażali na ulicach, blokowali drogi, ścierali się z siłami bezpieczeństwa, a pod koniec miesiąca dali wyjątkowy w Libanie pokaz jedności. Złapali się za ręce i utworzyli żywy łańcuch biegnący przez cały kraj, przez 170 km między Trypolisem na północy i Tyrem na południu. Posługiwali się przy tym tylko jednym symbolem – flagą państwową z wizerunkiem drzewa cedrowego.
Protestujący powszechnie deklarują, że pierwszy raz czują się dumni z bycia Libańczykami. Mówią o konieczności naprawy państwa i rewolucji, która wreszcie zakończy trzy dekady rządów tej samej grupy. Jednej, co nie oznacza, że jednolitej. Łączy ją trwanie u władzy od ostatniej wojny domowej i skłonność do korupcji, różni wszystko inne. Libańskie podziały biegną po liniach religijnych, głównie różnych odłamów islamu i chrześcijaństwa, zachowywanie równowagi między nimi to klucz do uchronienia się przed kolejną wojną domową. Ale nie lek na kryzys gospodarczy, taki jak obecny, tak głęboki, że zapowiedź rządu m.in. o nałożeniu opłat na z definicji darmowe komunikatory internetowe doprowadziła do społecznej eksplozji. W ogniu krytyki własnych zwolenników znalazł się nawet Hezbollah, szyickie ugrupowanie polityczno-militarne, zachowujące autonomię od władz państwowych.
W wariancie najbardziej pesymistycznym manifestacje doprowadzą do tego, co Liban ćwiczył już wielokrotnie: konfliktu wewnętrznego, może obcej interwencji. Nowym elementem jest energia obywatelska. Podobnie jak w Santiago de Chile (patrz s. 10) protestujący w Bejrucie wracają na miejsca demonstracji, by je sprzątać. Podobnie jak w Hongkongu libański ruch protestu też nie ma liderów.