Pierwszym stałym przewodniczącym Rady Europejskiej był flamandzki chadek Herman Van Rompuy (2009–2014), który przesiadł się na to stanowisko z fotela premiera Belgii. Kanclerz Angela Merkel miała go wtedy pół żartem pytać, co będzie na co dzień robić w nowej pracy poza przygotowaniami do regularnych szczytów UE zwoływanych cztery razy w roku. Ale ten problem bardzo szybko rozwiązał się sam, bo nim Van Rompuy zdołał się dobrze ogarnąć, kryzys grecki żywiołowo przekształcający się w kryzys eurostrefy wymusił mnóstwo dodatkowych szczytów, a także ciężkich, długich i prawie zawsze mocno zakulisowych konsultacji w mniejszych grupach krajów UE.
Czytaj też: Tusk szefem chadeckiej międzynarodówki. Będzie w swoim żywiole
Człowiek Merkel, człowiek Macrona
Z kolei Donald Tusk został na kilkanaście pierwszych tygodni schowany przez swych współpracowników pod kloszem, by zyskać czas na douczenie się angielskiego i na zapoznanie się z unijną materią – zwłaszcza gospodarczą (znów euro i Grecja!), w którą bardzo słabo wgłębiał się jako polski premier. W zasadzie dopiero waloński liberał Charles Michel, który przed miesiącem zrezygnował z premierowania w Belgii (by przejąć fotel po Tusku) wchodzi w nową unijną rolę od razu dość dobrze obeznany. Od dekady mógł przyglądać się pracy dwóch poprzedników, a od 2014 r. jako szef rządu zasiadał w Radzie Europejskiej. – Na pewno startuje o wiele lepiej przygotowany ode mnie – przyznał wówczas Van Rompuy.