Od początku grudnia prace Rady Europejskiej koordynuje Charles Michel. Deklaruje, że w gronie przywódców państw Unii wykorzysta doświadczenia wyniesione z blisko trzech dekad obecności w belgijskiej, splątanej ustrojowo polityce. Długi staż mimo młodego wieku – tuż przed świętami będzie obchodził 44. urodziny – to efekt szybkiego początku, o tyle łatwiejszego, że szedł śladami ojca, ministra spraw zagranicznych i komisarza europejskiego. Zaczynał w młodzieżówce liberalnego działającego w Walonii Ruchu Reformatorskiego. Parlamentarzystą został w wieku 23 lat, a najmłodszym premierem kraju w wieku 38.
Po wyrazistym Tusku komentatorzy spodziewają się powrotu do łagodnego, cichego sprawowania tego urzędu, w stylu Hermana Van Rompuya, też Belga. Do utworzenia rządu w podzielonej na wielu poziomach Belgii potrzeba z reguły sporo talentu, energii i cierpliwości. Dlatego dziś Michel reklamuje się przede wszystkim jako gość, który potrafi przerzucić most w skomplikowanych warunkach.
Posadę „prezydenta Europy” zawdzięcza poparciu liderów Niemiec i Francji. Było ono na tyle mocne, że przykleiła się do niego łatka człowieka francuskiego prezydenta Emmanuela Macrona, który w ostatnich tygodniach domaga się rewizji unijnego podejścia do Rosji i otwarcie krytykuje NATO za „śmierć mózgową”. Michel podziela opinię Macrona, że Europa musi wzmocnić swoje możliwości obronne i zgrywać cele polityki zagranicznej, by nie stracić na strategicznym znaczeniu, nie utknąć trwale gdzieś między Stanami Zjednoczonymi i Chinami.