Na swoją drugą, ciężko wywalczoną kadencję kanadyjski premier Justin Trudeau powrócił z… brodą i nowym ministerstwem. Kwestia brody 48-letniego premiera wywołała wiele komentarzy i analiz, bo też poprzednim szefem rządu, który posiadał zarost na twarzy (a w dodatku tylko wąsy), był Robert Borden ponad sto lat temu. Wśród licznych opinii górę wzięła ta, że to definitywne pożegnanie z młodzieńczym wizerunkiem i beztroskim okresem rządzenia, a nieskrywane oznaki siwizny podkreślają ten wymiar. Ciekawsza jest sprawa ministerstwa, jakiego jeszcze nigdzie nie było; pod wodzą Miony Fortier, dla której jest to pierwsza ministerialna teka, będzie się zajmowało wyłącznie pomyślnością (prosperity) klasy średniej. Tak też zostało nazwane. I – jak się wydaje – nie będzie to, trzymając się poetyki Monthy Pytona, „ministerstwo dziwnych kroków”.
Kanadyjska klasa średnia, do której awansuje się w statystykach, mając w czteroosobowej rodzinie roczny dochód między 63 675 a 125 350 miejscowych dolarów (wartych blisko 3 zł), stanowi 42 proc. społeczeństwa. I jest, co tu kryć, podstawowym elektoratem Liberalnej Partii Kanady, na której czele stoi Trudeau. Złośliwi nazwali więc szybko nowy resort „ministerstwem do spraw reelekcji”. Problem w tym, że klasa średnia, kręgosłup liberalnego społeczeństwa, zaczyna topnieć. Szybko bogaci się klasa wyższa, liczna polityka redystrybucyjna zaczęła wspierać klasy najniższe, zwłaszcza tam, gdzie jako narzędzie rządzenia wybrano populizm. Tymczasem klasa średnia, w opinii OECD, ponosi największe koszty zmian, galopujących cen nieruchomości i kosztów edukacji, która jest przepustką do middle class. To ona też – drobny i średni biznes oraz handel – stała się główną ofiarą przenoszenia działalności gospodarczej do internetu, i wyraźnie sobie z tym nie radzi.