Włoski pejzaż: służba zdrowia, która już dawno przekroczyła granice wydolności, strach, odruchy paniki, oznaki buntu – i totalne zdziwienie, że to wszystko dzieje się naprawdę. Najczarniejsza godzina współczesnych Włoch – określił sytuację premier Giuseppe Conte, nazywając pandemiczny kryzys największym, z jakim przyszło się zmierzyć Włochom od zakończenia II wojny. W dwa tygodnie po drastycznym ograniczeniu możliwości poruszania się na całym terytorium kraju statystyki ciągle rosną: sobota przyniosła 4821 nowych przypadków, zmarło 793 osób. W niedzielę dynamika zarażeń i wzrostu liczby ofiar zmniejszyła się, ale nadal przekracza 650 osób dziennie. Rząd ogłosił kolejne ograniczenia: zamknięto wszystkie zakłady produkcyjne, które nie mają strategicznego znaczenia, wprowadzono także zakaz wyjazdu z gminy miejsca zamieszkania.
Wszyscy muszą się szybko uczyć nowego życia, zwłaszcza że żyło się tu zawsze bardzo rodzinnie i wielopokoleniowo. Trzeba się też nauczyć sytuacji ostatecznych: z bliskimi nawet nie można się pożegnać, nie mówiąc już o czuwaniu w szpitalu; rodzina zawiadamiana jest o zgonie telefonicznie. Lokalna prasa w Bergamo, nazwanym włoskim Wuhanem, wychodzi z 10–12 stronami nekrologów. Także ostatnia droga zmarłych nie odbywa się w zwyczajowy sposób. Do bardzo krótkiej ceremonii dopuszczana jest najbliższa rodzina, ale i to nie jest gwarantowane. We wspomnianym Bergamo, ze względu na ogrom zgonów, 70 wojskowych ciężarówek wywoziło trumny do innych regionów na kremacje.
Już 19 marca zgonów z powodów koronawirusa we Włoszech było więcej niż w całych Chinach. Trwa poszukiwanie powodu, dla którego tyle osób umiera w najbardziej obciążonym regionie Lombardii. „Corriere della Sera” przedstawia dwie hipotezy: „albo faktyczna liczba zakażonych koronawirusem jest drastycznie, być może dziesięciokrotnie, wyższa od tej potwierdzonej badaniami, albo koronawirus zmutował.