Nie mam żadnych wspomnień z moich pierwszych narodzin. Pamiętam za to swoje drugie. Obudziłem się pewnej nocy; moje łóżko otaczali uzbrojeni mężczyźni. Przyszli po mnie, chcieli mnie zabić – pisze 82-letni Boris Cyrulnik w niezwykłej autobiografii „Ratuj się, życie wzywa”.
Urodził się w Bordeaux, w rodzinie żydowskich emigrantów z Polski (ojciec był z Łucka, matka z Lublina). W 1939 r. tato dwuletniego wtedy Borisa żegna synka i już nie wraca. Odznaczony za męstwo, ranny, a jednak aresztowany na podstawie dekretu rządu Vichy, zostaje wywieziony ostatecznie do Auschwitz. Cztery lata później matka, uprzedzona o łapance, oddaje Borisa do opieki społecznej. Następnego ranka sama jest aresztowana i wywieziona. Chłopiec tuła się i kryje po różnych domach.
W 1944 r. Boris jest w grupie Żydów zatrzymanych wskutek denuncjacji w synagodze w Bordeaux. Udaje mu się ukryć w toalecie, żołnierze jakimś cudem go przeoczyli. Potem ucieka z synagogi – samotny, nie mógł przejść przez kordon francuskiej milicji, której bał się bardziej niż Niemców. Ale zauważa znak pielęgniarki Czerwonego Krzyża, która wskazuje mu karetkę pogotowia. Tam kryje się za ciałem umierającej kobiety. Dobrzy ludzie przechowują go na wsi niedaleko Bordeaux. Mówią: „Od dziś nazywasz się Jean Bordes. Powtórz!”.
Dzieci z sierocińców mówią często, że wrzucono je do śmietnika. Są takie, które się adaptują do tych warunków. Cyrulnik chciał koniecznie się z nich wydostać. „Marzyłem, by zostać lekarzem, pisać książki i zamieszkać nad brzegiem Morza Śródziemnego. I spełniłem swoje marzenia” (dziś, by zejść do morza, musi tylko wyjść ze swojego ogrodu). Gdybym tego wszystkiego nie przeżył, zostałbym pewnie stolarzem, jak mój ojciec – wyznaje.
Autobiografię w pierwszej osobie Cyrulnik napisał dopiero po 40 latach od tragedii dzieciństwa.