Na zdjęciu widać płonący pałac prezydencki w Tajpej. Wojsko przejęło kontrolę nad stolicą Tajwanu, głosi wpis na Facebooku, a „rząd pali ludzi, którzy złapali koronawirusa”. Oczywiście, wszystko to nieprawda. Na Twitterze ten sam użytkownik, „Sun Xiaochuan” (to pseudonim chińskiego vlogera, który popularność zbił na streamingu gier wideo), dzieli się fałszywymi zdjęciami zmarłych na COVID-19, przekonując, że w południowym mieście Tajnan ich ciała są wrzucane do rzeki.
Żaden kraj na świecie nie mierzy się z dezinformacją obcego pochodzenia w takim stopniu jak Tajwan – donosił już w 2019 r. szwedzki instytut V-Dem. Według wyliczeń badaczy tylko na lokalnego Facebooka codziennie trafia 2,4 tys. postów z fałszywych kont. Dodajmy do tego ponad milion ataków hakerskich rocznie.
Pekin uznaje Tajwan za swoją zbuntowaną prowincję i od dawna pragnie go wchłonąć. Jeśli nie po dobroci, to siłą, o czym wprost mówi chiński lider Xi Jinping. Militarna aneksja wyspy, choć wykonalna, w rozrachunku okazałaby się bardzo kosztowna. Dlatego Pekin woli przejmować Tajwan stopniowo, poprzez rosnącą zależność ekonomiczną: coraz więcej tajwańskich aktywów należy do Chińczyków, coraz więcej Tajwańczyków pracuje w chińskich firmach, coraz więcej jest tajwańskich inwestycji na kontynencie i vice versa.
Jednak aby ten proces postępował, potrzebni są przychylni Chinom decydenci na Tajwanie. Tymczasem dwa ostatnie razy wybory powszechne wygrała Demokratyczna Partia Postępu (DPP), proniepodległościowa i podejrzliwa wobec Pekinu. Chiny próbują więc skłonić Tajwańczyków, by na powrót poparli Kuomintang (KMT), opowiadający się za pogłębianiem więzi z Chinami. Dążą do międzynarodowej izolacji rządu tajwańskiego i usiłują go zdezawuować.
Dezinformacyjna kampania hybrydowa
Kiedyś oba rządy ustawiały propagandowe billboardy i szczekaczki w miejscu, gdzie tajwańska wyspa Kinmen niemal styka się z wybrzeżem prowincji Fujian.