Do spisów wyborczych w obwodowych komisjach na terenie polskich placówek dyplomatycznych dopisało się w tym roku rekordowe 330 tys. obywateli. Niektórzy za granicą mieszkają na stałe i od lat głosują w ambasadach i konsulatach. Inni poza Polską przebywają tymczasowo: jako studenci, pracownicy kontraktowi, żołnierze. Jest w tej grupie też sporo osób, które w innych krajach utknęły z powodu pandemii koronawirusa. I choć wybory prezydenckie odbędą się już za mniej niż 48 godzin, wielu z nich nie weźmie w nich udziału, a pozostali do ostatnich chwil będą żyć w niepewności, czy ich głos zostanie policzony.
Czytaj też: Ilu wyborców potrzeba do zwycięstwa?
Czy Polonia zagłosuje?
Doniesienia o problemach z głosowaniem za granicą – zarówno korespondencyjnym, jak i fizycznym – pojawiały się w mediach od kilku dni. Dotychczas odnosiły się głównie do sytuacji w krajach bardzo odległych, w których naszych rodaków mieszka stosunkowo niewielu. W prawicowym internecie miejsca te opisywano nawet mianem „egzotycznych”, opatrując je często komentarzem, że głosy te i tak niczego by nie zmieniły, za to same wybory byłyby niebezpieczne i kosztowne.
Postanowiłem przekonać się na własną rękę, jak wygląda sytuacja polskich wyborców za granicą. Przy ich pomocy udałem się w szybką podróż dookoła świata, sprawdzając warunki i szanse na terminowe oddanie ważnego głosu. Od razu ujawniły się dwa obrazy: zmobilizowanej, ale sfrustrowanej i pozostawionej sobie samej Polonii oraz państwa, które w chaosie bubli prawnych, presji i sanitarnych obaw po prostu zapomniało o swoich obywatelach.