Spacerując ulicami na południu Włoch, można się natknąć na rozwieszone po bramach, klatkach, ścianach czy drzwiach kościołów wielkie płachty z nazwiskami. Niektórym towarzyszy wizerunek Chrystusa Miłosiernego i krótki komentarz. „Odeszła w wieku 80 lat, zabrała ją pandemia”. „Straciliśmy ojca, dziadka, brata – przegrał walkę z wirusem”. Do tego krótkie modlitwy, prośby o nieskładanie kondolencji. Czasem osób wymienionych na jednej kartce jest kilka, a obok nich widnieją ich zdjęcia.
Nekrologi ofiar pandemii koronawirusa to dziś makijaż ulic Neapolu, Salerno, Reggio di Calabria i wielu innych miejsc. Pamięć o narodowej tragedii, która rozegrała się w marcu i kwietniu, pozostaje żywa. Budzą ją wspomnienia o bliskich, ale też syreny karetek, rozchodzące się wieczorami po ciasnych, brukowanych uliczkach. Pod koniec sierpnia koszmary sprzed prawie pół roku budzi jednak co innego – kolejny wzrost zachorowań.
Czytaj też: W Rzymie epicentrum fety na cześć Rafaela
We Włoszech znów rośnie liczba zakażeń
W ubiegły weekend Włosi po raz pierwszy od maja zanotowali ponad tysiąc nowych przypadków infekcji w ciągu 24 godzin. 22 sierpnia było ich 1071, najwięcej od trzech miesięcy. Tym razem wirus nie skupia się tylko na Lombardii i Wenecji, dwóch pierwszych epicentrach zarazy. Krzywa zachorowań najbardziej rośnie na południu – w okołostołecznym Lacjum i na wyspach, zwłaszcza Sardynii.
Ta ostatnia, zwykle jedno z ulubionych wakacyjnych miejsc Włochów, przekształciła się niemal w synonim jądra ciemności. Co ciekawe, dane płynące z wyspy nie są wcale alarmujące.