Niemiecki rząd otrzymał pierwsze informacje o nadejściu puczystów 13 marca o 23.00. Brygada Ehrhardt, elitarna konserwatywna jednostka, która rozkazem ministra obrony miała zostać rozwiązana, ruszyła na berlińską dzielnicę rządową. Cel: obalić gabinet składający się z socjaldemokratów, chadeków i liberałów, wstrzymać rozbrojenie armii i rozwiązanie brygady. Na nocnej odprawie z generalicją minister obrony dowiedział się, że armia nie będzie broniła rządu, bo jak powiedział jeden z dowódców „armia do armii nie strzela”. Nad ranem rząd uciekł do Drezna i stamtąd do Stuttgartu, zostawiając stolicę w rękach buntowników. Dowódca puczystów ogłosił się kanclerzem.
To wszystko działo się sto lat temu, w marcu 1920 r., niemal równolegle z wojną polsko-bolszewicką, i dobrze pokazuje, w jakiej atmosferze rodziła się niemiecka demokracja po przegranej wojnie. Oficerowie wciąż byli przywiązani do starego monarchicznego porządku. Optowali za wprowadzeniem dyktatury, aby się przeciwstawić „dyktatowi z Wersalu”, który zmusił ich do redukcji armii do 100 tys. żołnierzy. Do oddania ciężkiego uzbrojenia, demilitaryzacji pogranicza z Francją i do wycofania się z krajów bałtyckich oraz Górnego Śląska. Powstały liczne prywatnie finansowane milicje (Freikorps), które destabilizowały kraj i często niewiele różniły się od ugrupowań bandyckich. Mimo to cieszyły się w generalicji większym poparciem niż demokratyczne, ale słabe i mało trwałe rządy parlamentarne.
Żeby nie odrodziła się kasta wojskowych
Bez tamtego doświadczenia nie da się zrozumieć obecnych debat w Niemczech o wojsku, obronności i reformach armii. Gwałtowny sprzeciw wśród zbuntowanej młodzieży, lewicy i ciężko doświadczonego wojennego pokolenia przeciwko „remilitaryzacji” RFN w latach 50.