Gdy tydzień temu Leo Messi wysłał do zarządu FC Barcelony oficjalną informację o zamiarze odejścia z klubu, wiadomość o tym obiegła cały świat. Podawały ją agencje prasowe, telewizje i portale internetowe – od rodzinnej Argentyny piłkarza przez Europę po Australię i Chiny, gdzie od ponad dekady futbol jest ukochanym sportem kibiców i wielkim biznesem.
Przez następne dni nazwisko najlepszego piłkarza świata – a wedle niektórych także w całej historii piłki nożnej – przewijało się przez czołówki obok najważniejszych wydarzeń. Przez chwilę hasło „Messi” wpisywano do wyszukiwarki Google na całym świecie częściej niż „koronawirus”, a w niektórych krajach, m.in. w Ameryce Łacińskiej, wynik ten utrzymywał się przez kilka dni.
Pioruny wystrzelone przez Messiego we władze FC Barcelony to akt końcowy – niczym dziewięćdziesiąta minuta meczu – najdziwniejszego sezonu piłkarskiego od czasów II wojny światowej i od początku istnienia europejskich rozgrywek pucharowych. Ów akt nastąpił tuż po punkcie kulminacyjnym – i nie był nim wcale finał Ligi Mistrzów, który po meczu z francuskim PSG wygrał Bayern Monachium. Była nim upokarzająca porażka FC Barcelony z tymże Bayernem aż 2:8!
Sztuczna aura
Taki wynik nie miał prawa przydarzyć się w rozgrywkach na tym poziomie, w ćwierćfinale Ligi Mistrzów, w którym zderzyły się dwie wielkie drużyny. A przydarzył się ekipie, w której gra najlepszy z najlepszych. Zdewastowany klęską Messi, wściekły od kilku lat na władze klubu, które obwinia o porażki piłkarzy na boisku, uderzył pięścią w stół. Powiedział „dość, odchodzę”. Ale czy naprawdę odejdzie?
Sprawa Messiego i cały ten sezon są jak najbardziej dramatyczny mecz w historii. Dramat zaczął się w połowie sezonu, kiedy wybuchła pandemia Covid-19.