Środa miała być punktem zwrotnym trwających od ponad 50 dni protestów w Bułgarii. Demonstranci zwołali „wielkie powstanie narodowe”, by pokazać siłę, ale i zmusić premiera Bojko Borisowa do dymisji. On sam przygotowywał się na różne scenariusze. W rządzie pojawiły się głosy, że trwanie szefa GERB u władzy szkodzi partii, która w większości sceptycznie odnosi się do jego pomysłu zmiany konstytucji.
Bój o bułgarską konstytucję
Choć protesty rozpoczęły się w środę z samego rana, to w ciągu dnia inicjatywę przejął premier, ogłaszając, że pisany na kolanie projekt uzyskał niezbędną większość 120 głosów do procedowania w parlamencie. Ale żeby zmienić konstytucję, należy zwołać Wielkie Zgromadzenie Narodowe (protestujący nie przypadkiem mówią o „wielkim powstaniu narodowym”). Potrzeba w tym celu 160 głosów w 240-osobowym parlamencie. Choć Borisow wie, że nie jest w stanie zebrać takiej większości, to już rozpoczęcie prac zagwarantuje mu przetrwanie na stanowisku prawie do końca kadencji, czyli do marca 2021 r.
Przemoc podczas protestów i ścierający się z policją kibole nie działają na korzyść protestujących, którzy do tej pory nosili na znak pokoju białe koszulki. Ich moralnie słuszne postulaty wymagają wyrazistszego wyartykułowania, ale i ucieczki od pułapki deprecjacji, którą władza na nich zastawia.
Bułgaria, prywatny folwark
Demonstranci od prawie dwóch miesięcy domagają się dymisji premiera, prokuratora generalnego Iwana Geshewa i wolnych wyborów. Żądania nie wyczerpują jednak listy problemów i nie dotykają istoty protestów. Chodzi w nich m.in. o wojny oligarchów, nadużycia władz i o politycznie sterowaną gospodarkę.