W naukach przyrodniczych istnieje pojęcie organizmów modelowych. Myszy, drożdże i muszki owocowe szczególnie łatwo poddają się eksperymentom. Pozwalają dostrzec skutki procesów, na które w innych warunkach trzeba by czekać latami albo wydać fortunę. W politologii organizmem modelowym powinien być Liban. Szczególnie teraz, gdy opadł już pył po wybuchu z 4 sierpnia, który zburzył sporą część Bejrutu – zniszczenia odsłoniły prawdziwą tragedię.
W tym minipaństwie na przecięciu linii Wschód–Zachód, Północ–Południe można znaleźć odpowiedzi na szereg pytań o zglobalizowany świat. Kiedy się kończy kolonializm, a zaczyna suwerenność? Czy ludzie bez wspólnej historii mogą stworzyć naród? Jak zaprowadzić pokój w państwie wielokulturowym i wieloetnicznym? Czy migracje i uchodźstwo zagrażają tkance społecznej? Im więcej wpływów i kapitału z zagranicy, tym więcej stabilności czy na odwrót? Kiedy dostrzeżemy zmiany klimatyczne?
Niespełna 5 mln Libańczyków dzieli się na trzy mniej więcej równe części – szyici, sunnici i chrześcijańscy maronici – plus pomniejsze wyznania. Proporcje mają fundamentalne znaczenie, bo w Libanie masz taką władzę polityczną, ilu masz wyznawców. Ale prawdziwych statystyk nie znamy. Ostatni spis ludności przeprowadzono w 1932 r. Nikt nie ma odwagi zarządzić nowego. Dlaczego? Bo zachwianie proporcji wyznań już raz doprowadziło do wojny domowej.
Spis z 1932 r. miał kluczowe znaczenie ze względu na wprowadzony kilka lat wcześniej unikalny ustrój: konfesjonalizm. Żeby wiedzieć, kto ma władzę, trzeba się było najpierw policzyć. Wyniki dawały chrześcijanom minimalną przewagę stosunkiem sześciu do pięciu na niekorzyść muzułmanów w rządzie, parlamencie i służbie cywilnej. Ale cenzus zmanipulowano na korzyść tych pierwszych.