Mizoginistyczna przemoc w islandzkim raju feministek – taki tytuł nosił tekst, który w lipcowym „Foreign Policy” opublikowali Sigrún Sif Jóelsdóttir, badaczka z Uniwersytetu Islandii, i Gran Wyeth z uniwersytetu w Melbourne. „Jedno z najlepszych miejsc na świecie do życia dla kobiet jest dla nich dużo bardziej niebezpieczne, niż mogłoby się wydawać” – piszą w nim.
Powołują się na niedawne wyniki badań, które pokazały skalę i obraz przemocy, jakiej doświadczają Islandki ze strony swoich partnerów. Chodzi nie tylko o powszechność przemocy, ale i sposoby jej stosowania, od zadawania ciosów i duszenia po używanie broni. „W kraju postrzeganym jako globalny przykład, jeśli chodzi o prawa kobiet, notorycznie wysokie wskaźniki przemocy wobec kobiet i system prawny, który nie reprezentuje wartości, jakie Islandia chciałaby utożsamiać, powinny być źródłem wstydu”.
Przypadek Islandii nie jest odosobniony. Jak pokazały ogólnoeuropejskie badania z 2014 r., to właśnie w krajach nordyckich, czyli tam, gdzie kobiety osiągnęły najwięcej w kwestii równouprawnienia, najwyższe są również wskaźniki przemocy wobec nich. Zjawisko to ma już swoją nazwę: nordycki paradoks. Wciąż brakuje jednak badań i wiedzy, które pozwoliłyby je przekonująco wytłumaczyć.
Jaka równość
Nordycki paradoks opiera się na zderzeniu dwóch, wydawałoby się, sprzecznych rzeczywistości. Dla wielu zewnętrznych obserwatorów kraje nordyckie to coś na kształt spełnionej utopii, najlepszych w Europie – a pewnie i na świecie – miejsc do życia dla kobiet. Z jakiejkolwiek strony spojrzeć, Islandia, Norwegia, Szwecja, Dania i Finlandia to awangarda, jeśli chodzi o równość płci. Inspirującym symbolem feministycznej polityki z północy stała się ostatnio 34-letnia premierka Finlandii Sanna Marin, wychowana przez parę kobiet i sama będąca matką dwuletniego dziecka, stojąca na czele rządu, w którym na 19 ministrów 12 to kobiety.