Hiszpania znów protestuje. Tym razem, w środku pandemii, ludzi na ulice wyprowadziła reforma oświaty, którą próbuje wprowadzić lewicowy rząd Pedra Sancheza. I choć w nowej ustawie jest kilka przełomowych zmian, m.in. edukacja seksualna od 6. roku życia, feminizm i ekologia, to najwięcej zamieszania tradycyjnie budzą sprawy języka i religii.
Hiszpania, podobnie jak Polska, w edukacji wypada słabo. A gruntowne przemeblowanie systemu oświaty to nieodrobione zadanie jeszcze z czasów transformacji. W kraju, gdzie w połowie lat 30. co czwarty mieszkaniec był jeszcze analfabetą, zbudowanie nowoczesnego szkolnictwa było nie lada wyzwaniem.
Podobnie zresztą jak jego laicyzacja – do końca lat 70. szkolnictwo pozostawało pod przemożnym wpływem Kościoła katolickiego, a uczęszczanie do szkoły prowadzonej przez zakonnice czy księży jest dla pewnej generacji Hiszpanów i Hiszpanek doświadczeniem pokoleniowym, niekoniecznie pozytywnym. „Edukacji w katolickiej szkole zawdzięczam ateizm” – mówi pisarz Eduardo Mendoza.
O rozmiarach problemu świadczą też sceny, do których doszło w czasie głosowania nad reformą pod koniec listopada. Przeciwni jej członkowie prawicowej Partii Ludowej (PP) i skrajnie prawicowego Vox pod koniec posiedzenia zerwali się z ław i zaczęli skandować: „Wolność! Wolność”.
Bardziej pluralistyczni
Pablo Casado, lider PP, ostrzegał, że reforma jest „zagrożeniem dla narodowej jedności”, „złem wyrządzonym przyszłości naszych dzieci”, a także „największym atakiem na edukację w historii hiszpańskiej demokracji”. Wtórował mu Joaquin Robles z Vox, który zżymał się z kolei, że rządzący „celebrują seksualną nieodpowiedzialność i chcą pozbawić dzieci niewinności”.