Sceny z lotniska Wnukowo, ukazujące lidera rosyjskiej opozycji najpierw dyskutującego z oprawcami w mundurach, a potem czule żegnającego się z żoną, przejdą do historii Rosji bez względu na to, jak bardzo tamtejsze władze będą próbowały je wymazać. Obraz jest setki razy silniejszy niż statystyki. W niedzielny wieczór 44-letni Aleksiej Nawalny wylądował w Moskwie po pięciu miesiącach leczenia i rekonwalescencji w Niemczech. Trafił tam zaraz po tym, jak rosyjskie służby chciały go zabić nowiczokiem, bojowym środkiem trującym o radzieckim rodowodzie. Nie udało się (więcej o tym w tekście Jędrzeja Winieckiego: Kot podjął trop). Nawalny miał szczęście, że pilot samolotu, w którym w sierpniu wracał z Syberii do Moskwy, wylądował awaryjnie w połowie drogi. Miał szczęście, że wyciągnięto go z rosyjskiego szpitala i przewieziono nieprzytomnego do berlińskiej kliniki Charité, a potem na rekonwalescencję w Szwarcwaldzie. Teraz służba więzienna ogłosiła, że grozi mu 3,5 roku więzienia za złamanie zasad zwolnienia warunkowego – podczas ostatnich tygodni w Niemczech miał unikać meldowania się. W grudniu moskiewska prokuratura dodatkowo wszczęła przeciwko niemu postępowanie w sprawie defraudacji datków, jakie otrzymała jego Fundacja Antykorupcyjna – grozi mu za to nawet 10 lat więzienia. Wszystko dlatego, że Nawalny złamał niepisane prawo: najpierw przeżył, a potem jeszcze wrócił.
Ale tu znów po rosyjskich władzach niczego lepszego nie można się było spodziewać. A po niemieckich? Po zatrzymaniu Nawalnego zaraz podniosły się głosy, również w Polsce, że Berlin powinien w odwecie zablokować dokończenie rurociągu Nord Stream II, bo to ostatni środek nacisku na Kreml.