„Australia jest jak guma do żucia, przyklejona do chińskiego buta” – napisał Hu Xijin, naczelny „Global Times”, międzynarodowej tuby Pekinu, po tym, jak Canberra zaproponowała dochodzenie w sprawie chińskich źródeł pandemii. Hu przebił szef „China Daily” w Brukseli, Chen Weihua, nazywając krytyczną wobec Pekinu ambasador USA po prostu „dziwką”.
Chiński konsul generalny w Kapsztadzie Lin Jing po tym, jak sekretarz stanu Mike Pompeo obwinił Chiny o wywołanie pandemii, skontrował: „Pandemia grypy 1918 r. zaczęła się w USA, pierwszy przypadek AIDS: w USA, kryzys finansowy 2008 r. – wywołany przez Wall Street”. A następnie zapytał, czy Stany Zjednoczone zostały pociągnięte do odpowiedzialności?
Przez lata przyzwyczailiśmy się do innych Chin. Tamtejsza dyplomacja emanowała spokojem, taktem i profesjonalizmem. Chińscy wysłannicy nienaganną angielszczyzną podkreślali wartości oenzetowskie: nieingerowanie w sprawy wewnętrzne (gdy podnoszono problem praw człowieka), poszanowanie suwerenności czy integralności terytorialnej (gdy wstawiano się za Tybetem).
11 lat temu, gdy gorącokrwisty student na Uniwersytecie Cambridge rzucił butem w premiera Wen Jiabao, ten z iście konfucjańską wspaniałomyślnością stwierdził, że studentowi potrzeba więcej edukacji. Ta wyrozumiałość bynajmniej nie była słabością: Chiny stanowczo broniły swoich interesów. Wszystko to jednak przedstawiano zgodnie z podstawową zasadą dyplomacji: „żelazna pięść w aksamitnej rękawiczce”.
Była to świadoma taktyka, ścisłe podążanie za politycznym testamentem Deng Xiaopinga. Twórca chińskiego cudu gospodarczego, odchodząc na polityczną emeryturę, przypomniał następcom starożytne maksymy. Jedna z nich brzmiała: „Nie podnoście głów!