A jednak historia się powtarza i to w posępny sposób. Wojsko w Mjanmie (Birmie) znów dokonało zamachu stanu, depcząc konstytucję, którą samo współtworzyło. I którą jeszcze kilka dni temu obiecywało uszanować. W poniedziałek nastąpił dramatyczny zwrot akcji. Puczyści zatrzymali prezydenta i liderów politycznych. Wśród nich Aung San Suu Kyi, pokojową noblistkę, córkę ojca birmańskiej niepodległości, przywódczynię partii Narodowa Liga Demokratyczna (NLD), która miażdżąco wygrała listopadowe wybory parlamentarne.
Demokracja jest fajna. Do czasu
Wynik nie spodobał się generałom, bo partia, która im politycznie pasowała, poniosła klapę. Armia swoje niezadowolenie sygnalizowała, więc Liga szykowała się na pucz. Aung San Suu Kyi na wszelki wypadek wydała oświadczenie, że gdyby wojsko znów obaliło odradzającą się demokrację, obywatele powinni protestować w jej obronie. Czy tak się stanie, w jakiej skali i z jakim skutkiem, nie wiemy. Wiemy, że pucz w Mjanmie wpisuje się w groźną tendencję w polityce wielu krajów, na czele z USA: kiedy rządzący przegrywają, krzyczą, że wybory zostały im ukradzione. Demokracja jest fajna, dopóki wygrywają. Kiedy przegrają w uczciwych wyborach, już jej nie lubią i wieszają psy na przeciwnikach, oskarżając ich o fałszerstwo i manipulacje wyborcami.
Świat zareagował na birmański „poniedziałek generałów”. Przywódcy zachodni negatywnie, kraje regionu – Bangladesz, Tajlandia, Kambodża i sąsiadujące z Mjanmą Chiny komunistycznie – neutralnie (wewnętrzna sprawa) lub z dozą zrozumienia (trzeba chronić ład i bezpieczeństwo).