17 lutego przed południem w Rangunie, największym mieście Mjanmy, zapanowała plaga zepsutych aut. Dziesiątki kierowców zatrzymało się na głównych arteriach z podniesionymi maskami. Za nimi szybko utworzyły się potężne korki. Nikt jednak nie narzekał – udawane awarie i stworzone blokady były elementem największego do tej pory protestu przeciw juncie, która 1 lutego ponownie przejęła władzę w kraju.
W ciągu dnia na ulice wyszło kilkanaście tysięcy osób. Mniejsze demonstracje odbyły się w drugim co do wielkości mieście Mandalaj i innych ośrodkach. Mimo zakazów, conocnych blokad internetu i licznych aresztowań sprzeciw nie słabnie. W protestach biorą udział nie tylko dominujący w kraju Birmańczycy, ale też największe mniejszości etniczne. Impetu nabierają też akcje obywatelskiego nieposłuszeństwa. Do pracy nie przychodzą urzędnicy, bankowcy, zatrudnieni w państwowych i wojskowych firmach. Narodowa linia Myanmar National Airways musiała uziemić wszystkie loty rozkładowe, bo nie stawiło się 60 proc. personelu. Maszynistów pociągów do pracy zmusiło wojsko. W mediach społecznościowych krążą fotografie namalowanych na ulicach napisów: „We want democracy”, widocznych na zdjęciach satelitarnych.
Skala protestów ewidentnie zaskoczyła wojskowych, którzy liczyli na szybkie przejęcie władzy i powrót do „nadzorowanej demokracji”. Wciąż bardzo trudno przewidzieć, jak potoczą się losy kraju.
Czytaj też: Aung San Suu Kyi: upadła ikona
Opresja na pół gwizdka
Wbrew obawom wojskowi nie zdecydowali się na krwawe stłumienie protestów.