Grom z jasnego nieba – tak zaczynano w poniedziałek serwis informacyjny z Francji. Rzeczywiście trudno się było spodziewać, że prezydent republiki, wprawdzie tylko były, ale jednak głowa państwa, zostanie nie tylko skazany na karę więzienia, ale jeszcze wcale nie symbolicznie, bo z trzech orzeczonych lat ma odsiedzieć za kratkami rok prawdziwy. Nie zdarzyło się to nigdy wcześniej w historii kraju. Sąd karny w Paryżu skazał Nicolasa Sarkozy’ego za korupcję i składanie obietnicy korzyści osobistych. Okoliczności sprawy mogą budzić zdumienie zwłaszcza w Polsce – ze względu na pewne analogie, które czytelnik łatwo wychwyci.
Szczegóły tkwią w podsłuchach
Zarzut odnosi się do zdarzeń z 2014 r. Byłego prezydenta oskarżono o to, że w kampanii pozyskał fundusze od nieżyjącej już miliarderki Bettencourt, właścicielki znanej firmy kosmetycznej. Sprawę umorzono, ale w aktach pozostały pewne niewygodne dla prezydenta dokumenty. Sarkozy poprzez znajomego adwokata próbował skłonić sędziego Gilberta Aziberta, by zablokował przekazanie dokumentów do toczącego się przeciw Sarkozy’emu śledztwa w innej sprawie. Azibertowi na spodziewaną emeryturę Sarkozy obiecywał honorowe stanowisko prawnicze w Księstwie Monaco; wiadomo było, że o taki zaszczyt sędzia się stara, a prezydent Francji wiele może także w mikroskopijnym księstwie.
Adwokat zachował wszelkie środki ostrożności: anonimowo wykupił kartę połączeń telefonicznych, ale o takiej obietnicy prokuratura dowiedziała się z podsłuchów. Adwokata nie wolno podsłuchiwać, chyba że – jak w tym wypadku – sam dopuszcza się aktu przestępczego.
Wyroki na francuskich prezydentów
Obrona zastosowała całą klasyczną argumentację, którą znają nawet laicy: że prezydent korzysta z immunitetu, że sprawa wymyślona, że przebieg rozmowy niejasny i że z taśm nic nie wynika, że podsłuchy były nielegalne, że inkryminowany sędzia wcale obiecywanego stanowiska nie otrzymał.