W nieukazującym się już francuskim miesięczniku żydowskim „Traces” arystokratyczny Olivier d’Escault de Rambonne rozwodził się nad korzyściami z „bycia gojem w diasporze”. Uważał, że jest to sytuacja nieporównanie lepsza od bycia tylko gojem lub tylko Żydem – i zadał sobie odwieczne pytanie: „Kto jest Żydem?”. W odpowiedzi mogliśmy przeczytać: „Żydzi to ci, którzy spotykają się w dwóch, trzech, siedemnastu albo pięciuset, by debatować o tym, kto jest Żydem. Nikogo innego to nie obchodzi”.
Ta definicja uwodzi prostotą, ale rzecz jasna nie rozwiązuje problemu. Sam autor, prezentujący się jako goj, w tych debatach też wszak uczestniczył. Zaś wielu Żydów uważa, że nie ma o czym debatować: Żydem się jest, gdy się urodziło z matki Żydówki, albo gdy się przeszło ortodoksyjną konwersję. I tyle.
Ale decyzja izraelskiego Sądu Najwyższego z 1 marca, stanowiąca, że dla celów nadawania obywatelstwa państwo musi uznawać także dokonane w Izraelu konwersje konserwatywne i reformowane, zadała tej pewności miażdżący cios i wywołała wściekłą, a momentami gorszącą dyskusję. Może też wpłynąć na rozpisane na 23 marca przyspieszone wybory parlamentarne, czwarte w ciągu ostatnich dwóch lat.
Sprawa ojca Daniela
Ustawa o powrocie z 1950 r. przyznaje każdemu Żydowi prawo do osiedlenia się w Izraelu. Zaś ustawa o obywatelstwie stanowi, że podstawowym sposobem jego nabycia jest skorzystanie z ustawy o powrocie. Ale żadna z tych ustaw zrazu nie definiowała, kim są Żydzi, którym nadawane są owe prawa.
W kilka lat po przyjęciu tych przepisów szef MSW Izrael Bar-Jehuda orzekł, że Żydem jest ten, kto się w dobrej wierze za Żyda podaje i nie wyznaje innej religii. Żydowską tożsamość nadal wówczas kształtowało doświadczenie Zagłady oraz wciąż dość powszechnego antysemityzmu, zaś Izrael był państwem biednym i poważnie zagrożonym.