Z 1,9 bln dol., które administracja Joe Bidena wpompowała właśnie w amerykańską gospodarkę, ok. 400 mld zarezerwowano na bezpośrednie covidowe zapomogi dla obywateli. Dostaną je wszystkie rodziny, które mają dochód roczny mniejszy niż 150 tys. dol., oraz single i singielki, u których nie przekracza on 75 tys. W praktyce oznacza to, że 85 proc. Amerykanów zainkasowało po 1400 dol., wliczając w to dzieci, za które pieniądze inkasują rodzice.
To już trzecia covidowa zapomoga w USA – w zeszłym roku, w pierwszych dwóch, Donald Trump wypłacił obywatelom 412 mld dol. Łącznie w ostatnich 11 miesiącach para z dwójką dzieci dostała w prezencie od rządu federalnego 11 400 dol.
To chyba największe rozdawnictwo w historii kapitalizmu i równocześnie ciekawy eksperyment makroekonomiczny. Najbliższe miesiące pokażą, czy kraj, w którym dług publiczny przekroczył właśnie 100 proc. dochodu narodowego, może bezkarnie – a nawet z pożytkiem? – zwiększyć deficyt w sumie o kolejny bilion dolarów rozdany obywatelom. Bo oprócz bezwarunkowych zapomóg dla tzw. zwykłych Amerykanów były i są jeszcze dodatkowe covidowe zasiłki dla bezrobotnych – po 300 dol. tygodniowo.
Ale kim w zasadzie są ci Amerykanie, do których skierowany jest plan ratunkowy Trumpa/Bidena? Zaraz pojawia się problem, bo „zwykły Amerykanin” jest iluzją, która występuje głównie na papierze. Im bardziej pogłębiają się amerykańskie nierówności, tym trudniej go zlokalizować. Obecnie 50 najbogatszych Amerykanów zgromadziło taki sam majątek jak biedniejsze 165 mln Amerykanów, czyli mniej więcej połowa społeczeństwa.
Kara za leżenie
Zdrowy rozsądek podpowiada, że najwięcej skorzystają na covidowych zapomogach właśnie najbiedniejsi. Tacy jak np. mieszkańcy pięknej plaży Waimanalo na wschodnim wybrzeżu Oahu, najludniejszej wyspy Hawajów.