Na Antypodach koronawirusa miało już nie być. Z ust czołowych polityków Australii, na czele z premierem Scottem Morrisonem, podobne deklaracje padały kilkakrotnie w ostatnich miesiącach. Kraj miał wygrać z zarazą przede wszystkim dzięki szybkim i zdecydowanym reakcjom władz, które nawet przy jednocyfrowej liczbie nowych przypadków izolowały całe osiedla, a nawet miasta, miały też bardzo dobry system śledzenia osób, u których test na covid-19 dał wynik pozytywny. Do sukcesu przyczyniła się także niemal całkowita, trwająca już rok izolacja Australii. Granice bardzo trudno przekroczyć nawet obywatelom, nie mówiąc o obcokrajowcach. Żeby to zrobić, trzeba spełniać szereg precyzyjnych warunków i skompletować teczkę dokumentów, co niejednego już albo odstraszyło, albo pokonało.
Czytaj też: Wątpliwości wokół odporności stadnej
Delta rozlewa się na Antypodach
Władze ograniczają też liczbę osób, które w ogóle do Australii mogą przylecieć czy przypłynąć. Do tego stopnia, że istnieją autentyczne „listy rezerwowe” Australijczyków, od miesięcy czekających na możliwość powrotu do domu. Ci, którym się uda, trafiają na dwutygodniową kwarantannę hotelową, której koszty muszą pokryć sami. Rząd w Canberze nie robi wyjątków dla nikogo. Australia była jednym z niewielu krajów, który pozostał niewzruszony na apele o repatriację obywateli przebywających w sparaliżowanych przez