Świat

Koronawirus szaleje w Australii. Wracają drakońskie restrykcje

Plaża w Sydney w czasie pandemii koronawirusa Plaża w Sydney w czasie pandemii koronawirusa Loren Elliott / Forum
Powrót do noszenia maseczek, godzina policyjna, a nawet stan klęski – to najnowsze decyzje australijskich władz. W różnych częściach kraju nagle wzrosła liczba zachorowań.

Choć w odróżnieniu od Nowej Zelandii Australia nie ogłosiła pełnego zwycięstwa nad koronawirusem, to już mozolnie przygotowywała się do społeczno-ekonomicznego restartu. Liczono straty spowodowane lockdownem z wiosny. Według danych rezerwy federalnej tylko w kwietniu i maju pracę straciło 227 tys. osób. Kryzys najmocniej dotknął kobiety i najmłodszych. W grupie wiekowej 15–24 bezrobocie osiągnęło aż 16,1 proc.

Rząd Scotta Morrisona przygotował szereg programów osłonowych, ale sam premier przyznał w połowie czerwca, że nie każdy zostanie uratowany, bo Australii na to nie stać. Dlatego wsparcie federalne jest kierowane raczej punktowo, z naciskiem na branże, które przez pandemię zachwiały się w posadach. Jedną z nich jest sektor uczelni wyższych, bardziej niż w innych krajach zależny od zagranicznych studentów i współpracy międzynarodowej. Sporo uczelni już zredukowało personel, w niektórych przypadkach pozbawiając posad nawet 200–300 osób. Morrison chce im wprawdzie pomóc, znosząc większość restrykcji dotyczących wiz studenckich i pobytu w kraju zapisanych na studia obcokrajowców. Na wsparcie uczelni przeznaczył też 18 mld dol. (ok. 48 mld zł). Mimo to przyszłość sektora maluje się czarno – zwłaszcza że restrykcje mogą zaraz wrócić.

Czytaj też: Nie ma drugiej fali pandemii

Australia wprowadza drakońskie restrykcje

Już bowiem wróciła intensywność pandemii, którą obserwowano tu wiosną. W połowie lipca dzienny przyrost zachorowań regularnie przekraczał 400 osób, tak jak na przełomie marca i kwietnia. Wirus ostatnio jeszcze przyspieszył i bije rekordy. Dotychczas najgorszym dniem od wybuchu zarazy był 23 marca, kiedy w ciągu doby przybyło 611 nowych przypadków infekcji. Poziom ten przekroczono 31 lipca – pozytywnych testów było aż 721 i nadal notuje się ich dużo.

Ciekawe, że w liczbach bezwzględnych sytuacja na antypodach wciąż nie wygląda tak przerażająco w porównaniu z innymi krajami. Całkowita liczba zachorowań wynosi tam nieco ponad 18 tys., a od początku zarazy koronawirus zabrał życie 221 osób. To dane bardziej pocieszające niż w wielu miejscach Europy, nie mówiąc o USA czy Ameryce Południowej. Mimo to w odpowiedzi na wzmożoną falę zachorowań władze Australii ogłosiły ścisłe, a czasem drakońskie restrykcje.

Czytaj też: Jak wygląda szwedzki model walki z wirusem

Będzie powtórka z lockdownu?

W niedzielę 2 sierpnia stan klęski wprowadzono w stanie Victoria. Krzywa zachorowań wygląda tam najgorzej w całym kraju. To właśnie ta część Australii odpowiada za 12 tys. przypadków infekcji (dwie trzecie wszystkich) i ponad połowę zgonów (136). Uzasadniając częściowy powrót do lockdownu, premier rządu stanowego Daniel Andrews powiedział, że choć restrykcje przywracano stopniowo już od lipca, to nie przynosiły efektów. Dodał, że teraz należy działać szybciej i w sposób bardziej zdecydowany.

Dlatego w Melbourne, stolicy stanu, od niedzieli od godz. 18 obowiązuje godzina policyjna. Między 20 a 5 rano po mieście poruszać mogą się tylko osoby jeżdżące do pracy, pacjenci wymagający pomocy i pracownicy służby zdrowia. Ponownie zamknięto placówki edukacyjne, w tym przedszkola i uniwersytety. W każdej rodzinie tylko jedna osoba może robić zakupy.

W najbliższych dniach ograniczenia obejmą cały stan. Od czwartku będą zamknięte kawiarnie, bary, restauracje i siłownie. To nie koniec: w planach są kolejne zakazy przemieszczania się między miastami wewnątrz obszaru Victorii. Wszystko po to, żeby – jak mówi Andrews – ograniczyć liczbę kontaktów, zatrzymać transmisję wirusa i wzrost zachorowań. Restrykcje pozostaną w mocy co najmniej do 13 września, a spekuluje się, że nie jest to data ostateczna.

Niebezpieczeństwo nie ogranicza się do Victorii. W Queensland na północno-wschodnim wybrzeżu władze znacznie poszerzyły spektrum osób poddawanych testom na obecność koronawirusa. Choć nowych przypadków jest mniej niż w Melbourne i okolicach, a ich przyrost udało się ograniczyć do pojedynczych ognisk w stolicy stanu, Brisbane, to zagrożenie nie zostało w pełni zażegnane. Premier rządu stanowego Annastacia Palaszczuk zaapelowała do mieszkańców o ograniczenie kontaktów i wychodzenie z domu tylko w przypadkach najwyższej potrzeby. Jak dodała, kluczowe będą najbliższe dni. Przyspieszający na południu wirus może bowiem dotrzeć do innych dużych ośrodków – a wtedy najpewniej też Queensland wróci do wiosennych restrykcji.

Czytaj też: Najdziwniejsze wakacje w historii

Australijczycy na kwarantannie

Wzrost zachorowań już wywołuje nowy wstrząs w australijskiej gospodarce. W samej Victorii powtórny lockdown spowodował zawieszenie 250 tys. miejsc pracy. Scott Morrison stara się utrzymać kraj na nogach – na początku tygodnia utworzył fundusz kryzysowy dla wszystkich, którzy muszą się izolować, a ich forma zatrudnienia nie uwzględnia płatnego urlopu. Osoby takie otrzymają 1,5 tys. dol. australijskich na czas kwarantanny.

Wbrew początkowym nadziejom w walce z koronawirusem nie wspiera go też technologia. Covidsafe, aplikacja do zbierania danych o przemieszczaniu się osób zakażonych, okazuje się wielkim niewypałem. Według danych parlamentu w przypadku dwóch zablokowanych iPhone’ów z zainstalowaną aplikacją szanse na ich połączenie wynoszą 0–25 proc.

Czytaj też: Daleko jeszcze do końca pandemii? Słusznie się boimy?

Coraz więcej jest też w Australii osób, które drugiego lockdownu uznać nie chcą, bo nie widzą dla niego uzasadnienia. Twierdzą, że przy tak niskiej liczbie zachorowań i zgonów drakońskie restrykcje nie są konieczne. Biorąc pod uwagę, że władze stoją dokładnie na przeciwnej pozycji, najbliższe tygodnie mogą się okazać napięte – pandemicznie, ale też politycznie.

Czytaj też: Czy nadal warto nosić maseczki? Co mówi nauka

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Rynek

Siostrom tlen! Pielęgniarki mają dość. Dla niektórych wielka podwyżka okazała się obniżką

Nabite w butelkę przez poprzedni rząd PiS i Suwerennej Polski czują się nie tylko pielęgniarki, ale także dyrektorzy szpitali. System publicznej ochrony zdrowia wali się nie tylko z braku pieniędzy, ale także z braku odpowiedzialności i wyobraźni.

Joanna Solska
11.10.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną