Od lat światowe media nie poświęcały tyle miejsca i uwagi doniesieniom z Kanady. W ostatnich tygodniach regularnie informowały, że na terenach trzech dawnych szkół z internatem przeznaczonych dla rdzennych dzieci, a prowadzonych przez katolickich duchownych, odnaleziono szczątki 1148 osób.
Te informacje, potwierdzone także w przededniu najważniejszego święta narodowego Canada Day (1 lipca), spowodowały eskalację wielu trudnych emocji. Z cokołów strącano królowe, pomnik Jana Pawła II napiętnowano czerwoną farbą, a w ogniu stanęło kilkanaście kościołów. Oburzenie, odraza, gniew, smutek – wszystkie te emocje przelały się również do języka. A dobór słów, jak nigdy wcześniej w Kanadzie, stał się elementem deklaracji światopoglądowej.
Również w Polsce prawie wszystkie główne media uległy tym emocjom i w nagłówkach informowały o „masowych grobach”, „zamęczonych dzieciach”, a także o „fali ataków na kościoły”. Takie krzyczące tytuły dobrze się klikają i angażują odbiorców – ale też często wprowadzają ich w błąd.
Zabić Indianina w dziecku
Większość grobów znajduje się w pobliżu szkół zwanych rezydencjalnymi (Indian Residential Schools). Od końca XIX w. aż do roku 1996 z mocy prawa trafiło do nich ok. 150 tys. rdzennych dzieci. Celem tych placówek było nie tyle kształcenie, co formatowanie, najczęściej za pomocą bata z trzciny i Pisma Świętego. W praktyce stanowiły więc hybrydę brytyjskiego modelu edukacyjnego z amerykańskim systemem penitencjarnym. Ich mottem było „zabić Indianina w dziecku”.
Inicjatorem i fundatorem szkół było rodzące się kanadyjskie państwo, ale na co dzień zarządzali nimi i prowadzili je ludzie Kościoła: przede wszystkim księża, zakonnicy i misjonarze katoliccy, ale także przedstawiciele wielu protestanckich denominacji.