Futbol od zawsze ciągnie za sobą demony plemienności. Co gorsza, ostatnio te demony odżywają w europejskiej polityce – w Polsce, na Węgrzech, we Francji, Włoszech, Grecji. Brytyjczycy uznali nawet, że są lepszym plemieniem od reszty, porzucili europejski projekt i ogłosili brexit. W latach 2015–16 przez spore obszary Europy przetoczyła się fala nienawiści wobec uchodźców. Polska w kopaniu piłki słaba, w słownym kopaniu Innego miałaby szanse na podium.
Mimo rozbudzonych demonów ksenofobii, mimo kryzysu idei europejskiej wielu wierzyło, że Euro 2020 (rozegrane rok później z powodu pandemii) to będzie wyjątkowy turniej. Nie tylko z powodów sportowych. W wydanej tuż przed mistrzostwami książce „Światło bramki” Michał Okoński, znawca i wielbiciel piłki, postawił ważne pytanie: „wciąż się zastanawiam, czy z tego, że na tylu zdjęciach przedstawiających przebywających Morze Śródziemne imigrantów widać koszulki europejskich klubów, nie wynika, że elementem ich snu o wolności i lepszym życiu jest także piłka?”.
Opowieść o inkluzywnych patriotyzmach i społeczeństwach otwartych na przybyszów spełniała się w wielu drużynach, które błysnęły na Euro. W zespole Szwajcarii większość piłkarzy to imigranci lub ich potomkowie. Ekipy Francji, Belgii, Holandii, Niemiec i grającej w finale Anglii przeszły w ostatnich dekadach drogę włączania do swoich zespołów imigrantów. Nie była ona prosta ani spokojna.
Futbol jako lustro
Przypomniał o niej powrót Karima Benzemy do reprezentacji Francji po kilku latach wykluczenia – nie tyle z powodów uprzedzeń, ile na poły kryminalnych oskarżeń (Benzema szantażował kolegę z drużyny sekstaśmami). Gdy wcześniej Benzemy nie powoływano, oświadczał, że jego prawdziwą ojczyzną jest Algieria.