Cześć – dobiega mnie wyraźny, ale dość cichy głos mojej afgańskiej znajomej, nazwijmy ją M.
– Jak dobrze, że dzwonisz. Jak się masz? – pytam.
– Dobrze, w sumie OK – odpowiada M., ale słyszę, że głos jej się łamie. Po chwili dodaje: – Płaczę.
Ja też płaczę. Jest tyle niewypowiedzianych emocji. Obie wiemy, że nawet nie ma jak ich nazwać. Wspólny płacz jakoś nam chyba pomaga. Przez chwilę nie musimy nazywać tego, czego nie da się wyrazić słowami. – Straciłam wszystko. Cały mój świat się skończył. Nie mam już pracy, kręgu przyjaciół, domu, ojczyzny – mówi M., a ja nawet nie wiem, co odpowiedzieć. Nikt mnie nie nauczył, jak odpowiada się komuś, kto właśnie stracił wszystko, co kochał, wszystko, co stanowiło o tym, kim jest.
Czytaj też: Błyskawiczny upadek Kabulu
Musimy budować życie od początku
M. jest na lotnisku w Kabulu. Czeka na lot do Kataru. Nie wie, kiedy będzie samolot, może za kilka godzin, może za parę dni. Teraz jest już w miarę bezpieczna. W Dosze działa biuro fundacji, w której pracowała wiele lat w Kabulu. Obiecali jej, że tam znajdzie zatrudnienie. Zajmowała się przydzielaniem stypendiów dla uzdolnionych w naukach ścisłych Afganek. Sama jest stypendystką Fullbrighta. Spędziła ponad rok w Stanach, ale kilka lat temu wróciła do Afganistanu, żeby zmieniać kraj.
A teraz siedzi na ziemi, na lotnisku. Ma ze sobą tylko plecaczek. Zabrała laptop, książkę, którą kilka tygodni temu dostała od przyjaciół, a do tej pory nie miała czasu przeczytać, i szczoteczkę do zębów.