Po zablokowaniu przez kontenerowiec Kanału Sueskiego, w kwietniu tego roku, nic w świecie kontenerów nie wróciło do normy – rynek jeszcze bardziej się rozregulował. Przeciętna cena spedycji standardowego kontenera przekroczyła 10 tys. dol. – to cztery razy więcej niż przed rokiem. Za zwykły transport z Szanghaju do Nowego Jorku trzeba zapłacić 15 tys. dol. (rok temu 2,5 tys.). Wydłużyły się też terminy (średnia podróż trwała 41, teraz 70 dni), zakorkowały się porty i wydłużyła kolejka statków czekających na redzie. Kontenerowce, na które przypada dwie trzecie światowego handlu, zaczęły tracić reputację niezawodnego i taniego środka transportu. W przypadku pilnych dostaw spedytorzy testują transport lotniczy, ale i tam ceny podwoiły się w ciągu roku, bo wciąż lata dużo mniej samolotów. Do łask wraca kolej, ale i tu nie nadąża infrastruktura. A jest co wozić: po zeszłorocznym okresie covidowego spowolnienia przyszło ożywienie konsumpcji, podsycane milionami pompowanymi w rynek.
Jeśli do tego dodać kłopoty Chin w wypełnianiu roli „fabryki świata” (też częściowo spowodowane covidem) oraz ostry deficyt kierowców wielkich ciężarówek – największy w Wielkiej Brytanii, z brexitem w tle, ale i za oceanem, to w tegorocznym szczycie bożonarodzeniowych zakupów mogą się pojawić puste półki. Eksperci podkreślają, że kiedyś to się dotrze, naoliwi, uspokoi, znów spadną ceny i skrócą się terminy. Ale dominuje przekonanie, że i w tej branży nic po pandemii już nie będzie takie jak przed.