Nowy japoński premier Fumio Kishida właśnie zapewnił sobie mocny mandat. Jego Partia Liberalno-Demokratyczna (LDP), która rządzi Japonią od 1955 r. z dwoma tylko krótkimi przerwami, zwyciężyła w niedawnych wyborach i utrzymała większość w parlamencie. I właśnie o to – poczucie niezmienności – chodziło. 64-letni złotousty bankier, były minister spraw zagranicznych, zastąpił na czele partii poprzedniego lidera i premiera Yoshide Suga, który podał się do dymisji po ledwie roku (był krytykowany za złe zarządzanie w czasie pandemii).
Kishida obiecał Japonii powrót stabilizacji oraz „nowy kapitalizm”. Pod tym hasłem kryje się głównie obietnica rządowych pakietów stymulujących gospodarkę oraz niwelowania rozwarstwienia majątkowego. Nie będzie innowacji, tylko lizanie ran ekonomii poturbowanej pandemią. Premier zapowiedział już, że powoła nowy powyborczy rząd – na 20 ministrów tylko dwie teki obejmą kobiety.
Tokio jest kobietą
Japońska polityka pojedzie więc w najbliższą przyszłość koleiną dobrze wyżłobioną przez mężczyzn. A jeszcze we wrześniu los Kishidy i rządów męskiej ręki nie był wcale taki pewny. Poważną konkurencją w wyścigu do tytułu lidera LDP i premiera okazały się kobiety. Aż dwie, w dodatku reprezentujące skrajnie różne frakcje. Obie panie – Seiko Noda i Sanae Takaichi sprawowały kiedyś funkcję ministra spraw wewnętrznych, są doświadczonymi parlamentarzystkami.
Noda jest wyraźnie liberalna, opowiadała się m.in. za tym, by kobiety po ślubie mogły zachować panieńskie nazwisko, walczy z dziecięcą prostytucją i pornografią. Nowy premier dał jej teraz teki związane m.in. z podnoszeniem dzietności, równością płci i rosnącym problemem samotności.
Takaichi natomiast to zdecydowana konserwatystka – przeciwna zachowywaniu panieńskich nazwisk, zwalczająca pomysł małżeństw jednopłciowych, skora wybielać zbrodnie japońskich żołnierzy z drugiej wojny światowej.