To był gorący tydzień na linii Zachód–Rosja. Z finałem we wtorek, 7 grudnia, czyli już po zamknięciu tego numeru POLITYKI, gdy Joe Biden i Władimir Putin mieli rozmawiać przez wideołącze o ostatnich napięciach wokół Ukrainy. Przed rozmową prezydent USA zapowiadał, że nie zaakceptuje „żadnych czerwonych linii” Rosjanina, odnosząc się w ten sposób do niedwuznacznej propozycji podziału stref wpływów w Europie, złożonej przez szefa rosyjskiego MSZ Siergieja Ławrowa.
Kilka dni wcześniej, podczas spotkania ministrów spraw zagranicznych państw OBWE w Sztokholmie, szef rosyjskiej dyplomacji zaproponował stworzenie „nowego paktu bezpieczeństwa w Europie”, co miałoby się sprowadzać do odtworzenia zimnowojennych stref wpływów w Europie Wschodniej, w tym oczywiście zablokowania dalszego poszerzania NATO, w szczególności o Ukrainę. Czyli w praktyce – zburzenie całego porządku międzynarodowego, który powstał po upadku ZSRR.
W odpowiedzi obecny w Sztokholmie sekretarz stanu USA Antony Blinken wprost ostrzegł, że ewentualna inwazja na Ukrainę będzie Rosję „bardzo dużo kosztować”. Na konkretną odpowiedź Zachodu trzeba było jednak poczekać kilka dni – do ministerialnego szczytu NATO w Rydze. Tam szef Sojuszu Jens Stoltenberg w imieniu wszystkich państw członkowskich powiedział, że Rosja nie tylko nie ma i nie będzie miała nic do powiedzenia w sprawie rozszerzenia NATO, ale też nie ma prawa do żadnej strefy wpływów. Pierwszy raz Sojusz tak stanowczo stanął po stronie państwa – Ukrainy – które nie jest nawet jego członkiem.
Ostre wystąpienie Stoltenberga to prawdopodobnie skutek przekazania wahającym się wcześniej zachodnioeuropejskim rządom amerykańskich danych wywiadowczych, dobitnie wskazujących, że obecna koncentracja wojsk rosyjskich wokół granic z Ukrainą może być wstępem do agresji planowanej na początek 2022 r.