Świat

Niezłomny Andrzej Poczobut. Swoją poprzednią odsiadkę traktował jak delegację

Rafal Malko / Agencja Gazeta
Trzykrotnie proponowano mu, żeby się przyznał do winy, napisał list, prośbę o ułaskawienie. Jak poprosi o łaskę Łukaszenkę, to będzie mógł wyjechać z Białorusi. Na zawsze. Andrzej Poczobut odmawiał. Nie poddaje się. Woli więzienie niż łaskę dyktatora.

Dziennikarz Roku. Ta nagroda miesięcznika Press – przyznawana od 25 lat – zwykle budziła uznanie, ale także dyskusje w środowisku. Bo, jak przy każdym tego typu wyróżnieniu, jest sprawą ocenną, czy bardziej zasłużył na nie wybitny reporter, dziennikarz newsowy, komentator telewizyjny czy dziennikarz śledczy. Ale nie w tym roku. Laureatem został Andrzej Poczobut, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, jej korespondent z Białorusi. Tę kandydaturę poparło niemal całe środowisko.

Niezłomny jak Poczobut

Jak powiedział kiedyś Bartek Wieliński, przyjaciel Poczobuta i jego szef w dziale zagranicznym „Gazety”, Andrzej jest człowiekiem niezłomnym, walczącym o wolność słowa i dziennikarską niezależność jak żaden inny dziennikarz nie tylko w Polsce, także w tej demokratycznej części Europy. My tutaj żyjemy w błogim ciepełku i poczuciu bezpieczeństwa. Nawet wówczas, gdy jesteśmy atakowani za teksty, hejtowani, gdy odmawia się nam wstępu na konferencje prasowe czy nawet do strefy stanu wyjątkowego. Trafia nas szlag, czasem puszczają nerwy. Ale wiemy, że możemy mówić, pisać, relacjonować. Że istnieją wolne media.

Tymczasem Andrzej Poczobut za swoją dziennikarską uczciwość, pracę, poglądy trafił do więzienia. Do jednego z najtwardszych więzień w Białorusi. Siedzi za kratami od dziewięciu miesięcy. Samotny, pozbawiony wszelkich praw i widzeń z bliskimi. Gdy zachorował na covid, leczono go aspiryną zamiast umieścić w szpitalu. Cud, że przeżył. Aż chce się powiedzieć, że przeżył, bo jest niezłomny i twardy. I nawet wirus nie potrafił go złamać. Aleksandrowi Łukaszence też się to nie udało. I nie uda się, choć Andrzejowi, oskarżonemu bezpodstawnie o „rozpalanie nienawiści na tle przynależności narodowej”, grozi nawet kilkanaście lat łagrów. Te zarzuty to wymysł białoruskich służb.

Czytaj także: Jak działa białoruska propaganda

Chciał być adwokatem

Poczobut urodził się na Grodzieńszczyźnie, zaledwie kilkanaście kilometrów od polskiej granicy, w Brzostowicy Wielkiej. To był rok 1973, czasy radzieckiej Białorusi. Jego ojciec, zakochany w historii i kulturze regionu, był nauczycielem w miejscowej szkole. To pewnie z domu Andrzej wyniósł swoje społeczne pasje i zainteresowania, także historią: jest znawcą dziejów regionu, zwłaszcza w czasach II RP, oraz dziejów Armii Krajowej. Andrzej już od szkoły średniej chciał być adwokatem, bronić ludzi, pomagać. Ukończył wydział prawa w Grodnie na Uniwersytecie im. Janki Kupały. Kiedy odbierał dyplom, prezydentem Białorusi był już Aleksandr Łukaszenka. Dyktator otwarcie pokazywał twarz. Ale to były początki tej – trwającej już 27 lat – prezydentury. Białorusini mieli nadzieję, optymizm, oczekiwania, że jego rządy przyniosą krajowi coś dobrego, a im przysporzą pomyślności.

Pewnie takie oczekiwania – normalnego, uczciwego życia – miał też Poczobut, pracujący wówczas krótko w swym wyuczonym zawodzie prawniczym. Był też wykładowcą prawa i biznesu. Szybko przekonał się, że to pomyłka. Że w „Baćkowej” Białorusi jest mu ciasno, duszno i ponuro. Że jego wymarzona adwokatura straciła niezależność. I że nie może dać zgody na taką rzeczywistość. Tracił pracę jeszcze kilkakrotnie, był nawet taki czas, gdy pracował fizycznie jako robotnik.

Bo w Białorusi działo się coraz gorzej. Łukaszenka kroczył dziarsko w kierunku integracji z Rosją, a jego władza stawała się coraz bardziej autorytarna. Ludzie – coraz biedniejsi. Białoruska opozycja próbowała zjednoczyć ich i uświadomić, w którą stronę zmierza prezydent. Ten marzył, że zostanie prezydentem Rosji i Białorusi, ZBiR, ale Putin i jego ludzie szybko uświadomili mu realia. Reżim z każdym rokiem stawał się groźniejszy i bardziej nieobliczalny.

Czytaj też: Białe plamy w podręczniku historii Białorusi

Dziennikarstwo to jego żywioł

Poczobut nie działał w opozycji, swoje miejsce odnalazł w Związku Polaków na Białorusi, najliczniejszej organizacji społecznej, bo też i polska mniejszość jest najliczniejsza, to ok. 4 proc. obywateli. Na Grodzieńszczyźnie powstało najpierw Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe im. Adama Mickiewicza, które przekształciło się w Związek Polaków na Białorusi. Miał swoją siedzibę w Grodnie, stolicy polskiej mniejszości. Polacy upatrywali w Związku to, czego przez lata nie mieli, kontaktu z polskim słowem, literaturą, historią. Z polską, niezależną od władzy organizacją. To były ich nadzieje i marzenia, skoro upadł komunizm.

Poczobut już wówczas pisał. Szybko okazało się, że to jego żywioł, jego miejsce, że dziennikarstwo staje się jego światem, bo ma tę ciekawość ludzi, zdarzeń, sytuacji bez jakich uprawiać tego zawodu się nie da. Zaczynał w „Głosie znad Niemna”.

Miał rzetelność i wiedzę prawniczą, potrzebę odkrywania prawdy, krytyczne spojrzenie na świat. Umiał rozmawiać z ludźmi, miał odwagę zadawać pytania. Pracował w „Pahonii”, gazetach „Dień”, „Miestnoje Wremia”, „Narodnaja Wola”, wreszcie został redaktorem naczelnym „Magazynu Polskiego na Uchodźstwie”, czasopisma ZPB. Zawsze były to gazety opozycyjne wobec władzy. Ale wolne słowo nie miało szans. Ani dziennikarze, którzy byli temu wierni.

Czytaj też: Dwie flagi państwowe Białorusi. Skąd się wzięły?

Łukaszenka nie lubi niezależności

Związek oczywiście też nie mógł zbyt długo cieszyć się niezależnością. Łukaszenka, któremu wadziło wszystko, co niezależne i wolne, a to, co w dodatku polskie, wprawiało go w nieogarnioną wściekłość, wnet postanowił zniszczyć ZPB. W organizacji doszło do rozłamu, większość Polaków nie chciała się poddać dyktatowi i odmówiła uległości wobec władzy. Tej części, nieuznawanej przez reżim, szefowała Andżelika Borys. Energiczna, otwarta, życzliwa ludziom była już przedstawicielką nowego pokolenia Polaków na Białorusi. Tak jak Andrzej Poczobut, który stanął po tej samej stronie i uważał, że ZPB musi pozostać niezależny i wolny od presji władzy.

To był gorący okres walki i przepychanek, antyzjazdów, fałszowanych wyborów. Poczobut, który znalazł się we władzach Związku, mówił jasno i wyraźnie, o co chodzi. Że Związek Polaków nie może być przybudówką władzy. Ten Związek, prawdziwy, został zmuszony do zejścia do podziemia, i tak zostało do dziś. W lepszych okresach relacji między Warszawą a Mińskiem mówiło się o jego możliwej legalizacji. Nigdy jednak do tego nie doszło. Dziś w więzieniu przebywa także Andżelika Borys, jest oskarżana o te same przestępstwa co Poczobut.

Agenci KGB depczą po piętach

Jeśli szukało się sprawdzonych informacji, dzwoniło się do Poczobuta. On czuł nie tylko puls Grodna, czuł politykę, znał wszystkich i jego znali. Gazety, dla których pracował, też traciły niezależność, były zawłaszczane przez państwo lub zamykane, ziemia kurczyła się pod nogami, niezależne radio nadawało z Polski, gazety były drukowane w Rosji lub Polsce i przemycane do Białorusi. Poczobut już wówczas był zatrzymywany przez milicję i służby, jego telefon był na podsłuchu, agenci KGB deptali mu po piętach. Ale dla niego liczyła się prawda i bezkompromisowość.

W 2006 r. rozpoczął pracę jako korespondent „Gazety Wyborczej”. Zastąpił Wacka Radziwinowicza, który już tak podpadł władzy w Mińsku, że odmawiano mu wizy i akredytacji. W środowisku piszących o Białorusi stał się szybko autorytetem, jak jego poprzednik. Zawsze sprawdzało się, co pisał Poczobut. A kiedy Poczobut napisał o czymś, to znaczyło (i znaczy), że temat jest. Że problem jest. Każdy, kto zadzwonił do Poczobuta, mógł liczyć na koleżeńską pomoc. Jeśli ktoś z kolegów miał kłopoty, to też mógł liczyć na Poczobuta. Jest skromny, uśmiechnięty, koledzy, z którymi pracował w Grodnie, mówią o nim: bohater. Ale on nigdy nie wypina piersi.

Do więzienia trafiał kilkakrotnie. Pierwszy raz – na 10 dni. KGB go śledzi, ma w domu przeszukania, a telefon na podsłuchu. Jest wzywany na przesłuchania do prokuratury. KGB stara się blokować jego działalność dziennikarską, powstrzymać międzynarodowe kontakty, odciąć od możliwości występowania na międzynarodowych forach i konferencjach, gdzie mówił o sytuacji na Białorusi. Nie daje się zastraszyć. Już wtedy widać, jakim dzielnym człowiekiem jest Poczobut.

Wynik grudniowych wyborów 2010 r. wzbudził gwałtowne protesty w Mińsku i ostrą reakcję milicji i OMON-u, bezwzględnie atakujących demonstrację w centrum Mińska. Pobici i zamknięci do więzień zostają kontrkandydaci Łukaszenki. Poczobut też jest w Mińsku, relacjonuje wydarzenia do swojej redakcji. Zgarnęli go z ulicy. Doprowadzili przed sąd. Jakoś udało mu się wywinąć, dzięki znajomości całej tej Łukaszenkowskiej machiny i procedury. Wyszedł na wolność po kilkudziesięciu godzinach.

Czytaj też: Ostatni europejski kraj z karą śmierci

Nie chciał wyjechać z Białorusi

Mógł zostać w Polsce, dostałby azyl, obywatelstwo i mógł spokojniej pracować, żyć, on i jego rodzina. Ale odmówił, gdy proponował mu to Jarosław Kurski, wicenaczelny „Wyborczej”. Odpowiedział, że Łukaszenka nie będzie decydował, gdzie on ma mieszkać. Że jego dom jest na Grodzieńszczyźnie. „Ja lubię ten kraj. Gdybym pojechał do Polski i nie mógł wjechać na Białoruś, to musiałbym zacząć pisać o czymś innym, zaczynać od początku życie zawodowe. A tu mam swoje kontakty, znam tutejszą rzeczywistość” – opowiadał dziennikarzowi pisma „Press”, gdy ten pisał o nim reportaż.

Ale po kilku miesiącach znów go zgarnęli, przeciwko Andrzejowi toczyła się sprawa w prokuraturze. Zarzucono mu znieważenie prezydenta, o którym pisał, że jest dyktatorem i terrorystą. Opisywał wtargnięcie do domu funkcjonariuszy, pobicie przez KGB.

Jego kłopot polegał na tym, że mieszkał i mieszka na Białorusi, podlega tamtej władzy, prokuraturze, sądom.

Czytaj także: Kalesnikawa i Znak skazani na łagr. Łukaszenka nie odpuści

Jego więzienna delegacja

Odsiedział 100 dni. Swoją odsiadkę traktował jak delegację. Opisał to w „Gazecie Wyborczej”, w tekście „Moja więzienna delegacja”. Początek tego tekstu przypomniał miesięcznik „Press”. „Milicja zabiera mnie do suki, ręce mam skute kajdankami za plecami. Po chwili jedziemy ulicami nocnego Grodna. Widzę zakochanych idących przez centralny plac Lenina. Robi się smutno. Ale mówię sobie: Aleksander Łukaszenka zaoferował ci nie lada podróż. Zwiedzisz miejsca, o dotarciu do których inni dziennikarze nie mogą nawet marzyć. Potraktuj to jako trudną delegację. To pomaga. Uspokajam się”.

Nie złamali mu karku. Nie przestał pisać prawdy o Łukaszence, jego dyktatorskiej władzy, deptaniu demokracji, fałszerstwach wyborczych, o nękaniu opozycji, zamykaniu do więzień, torturach. O ludziach, którzy znikali bez śladu. O kontaktach z Moskwą, gospodarce, która dawno by upadła gdyby nie moskiewska pomoc, tania ropa i pieniądze. O przymiarkach połączenia z Rosją. Nie daje się zastraszyć, wciąż walczy o wolne słowo. Jest we władzach ZPB.

Czytaj także: Głodówka i krzyk dla Białorusi. A co my możemy zrobić?

Grozi mu do 12 lat więzienia

Po wyborach prezydenta w sierpniu 2020 opisuje zryw społeczny przeciwko dyktaturze i falsyfikacji wyników głosowania. Ale zbyt dobrze zna ten kraj, tę władzę, żeby ogłosić upadek dyktatora. Wie, że to nie jest takie proste w kraju, gdzie ma się pod kontrolą armię, milicję, służby specjalne, opłacane zawsze hojnie. Zna dobrze cynizm i przebiegłość Łukaszenki. Zna też słabe strony opozycji oraz temperament Białorusinów.

Wiedział, że mogą go spotkać represje za pisanie, za Polskość, za przynależność do ZPB. Znów zostaje w Białorusi, nie wyjeżdża za granicę. I tak jest. Biorą go, trafia do więzienia. Najpierw do osławionej Wołodarki.

Prokuratura chce udowodnić, że wraz z innymi członkami nielegalnego ZPB od 2018 r przeprowadzał akcje, których celem była „gloryfikacja antysowieckich band” działających w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i po niej. Bandy te grabiły i zabijały pokojowych Białorusinów. To „rehabilitowanie nazizmu” i „podżeganie do konfliktów narodowych”, grozi za to od 5 do 12 lat więzienia.

Trzykrotnie proponowano mu, żeby się przyznał do winy, napisał list, prośbę o ułaskawienie. Jak poprosi o łaskę Łukaszenkę, to będzie mógł wyjechać z Białorusi. Na zawsze. Andrzej Poczobut odmawiał. Nie poddaje się. Woli więzienie niż łaskę dyktatora. Nie dochodzą do niego listy, nawet te od żony Oksany. Irena Biernacka, działaczka ZPB w Lidzie, widziała Poczobuta w więzieniu w Żodowie. Spojrzeli na siebie ukradkiem, uśmiechnęli się. Potem ją wywieziono na granicę z Polską, bez prawa powrotu.

Bartek Wieliński ma rację: nikt z nas nie musi walczyć o wolne słowo tak jak Poczobut. Ma też rację w innej sprawie: Polskie władze wciąż nie potrafią doprowadzić do uwolnienia Poczobuta. To wstyd.

Czytaj też: Test dla polskiej dyplomacji

Więcej na ten temat
Reklama

Warte przeczytania

Czytaj także

null
Kultura

Kasowy horror, czyli kulisy kontroli u filmowców. „Polityka” ujawnia skalę nadużyć

Wyniki kontroli w Stowarzyszeniu Filmowców Polskich, do których dotarliśmy, oraz kulisy ostatnich wydarzeń w PISF układają się w dramat o filmowym rozmachu.

Violetta Krasnowska
12.12.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną